środa, 18 sierpnia 2010

Współczesny pamiętnik wypraw kresowych - w poszukiwaniu Polaków

"Pierwszy raz zetknęłam się z tą miejscowością przed wielu laty, a pozostało po tym spotkaniu wspomnienie co najmniej komiczne. Jechałam wtedy autobusem z Baru na Podolu do Kamieńca. W pewnym momencie autobus stanął, a ja zobaczyłam... No właśnie, po pierwsze, autobus zatrzymał się przed znakiem "stop". Po drugie, właściwie było to w szczerym polu, dokoła nie było widać żadnego domu, a po trzecie, i najważniejsze, w tym szczerym polu było prawdziwe skrzyżowanie dróg. W środku tego skrzyżowania znajdowała się wysepka, słowem było to coś w rodzaju ronda. Na wysepce rosło jedno rachityczne drzewko. Pod tym drzewkiem kucali, tak, tak, nie siedzieli, a kucali, żywo rozprawiając, trzej mężczyźni, zaś obok nich skubały nikłą i pożółkłą trawę trzy kozy! W końcu wjechaliśmy do tego, zdawałoby się nijakiego miasteczka. Zatrzymaliśmy się na zakurzonym przeddworcowym placu, pełnym ludzi handlujących czym się tylko dało, i wziąwszy kilku pasażerów, pojechaliśmy dalej. Takie było moje pierwsze spotkanie z Dunajowcami, na szczęście nie ostatnie. Następne, wiele lat później, odbyło się po lekturze dotyczącej tej miejscowości, a przede wszystkim po przeczytaniu hasła w znakomitym dziele Romana Aftanazego Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej."

Tak rozpoczyna się jedna z wielu opowieści w niezwykłej książce, poświęconej wyprawom do, często zapadłych i zapomnianych, miejscowości, zaścianków szlacheckich, wsi i miasteczek dawnych Kresów I i II Rzeczyspolitej. Autorka odwiedziła zarówno dzisiejszą Litwę, Białoruś, Ukrainę, jak i Mołdawię, a nawet samozwańczą Republikę Naddniestrzańską. Wszystkie podróże mieszczą się w ramach czasowych 2001-2005, a ich celem były odwiedziny miejsc, w których po latach komunizmu, sowietyzacji, kolektywizacji, prześladowań zaczęła odradzać się polskość. Często w miejscach, gdzie państwo polskie nie istniało od ponad dwustu lat, od zaborów!

"Jak państwo wiecie, prawie każde moje zapoznanie się z miejscowością zaczynam od plebanii i księdza proboszcza, ale tym razem było inaczej. Przyjechaliśmy w niedzielę. W Iwiu był odpust, więc ksiądz proboszcz, który miał ręce pełne roboty, zaprosił mnie dopiero na mszę świętą i procesję, czyli na południe. Mając czas wolny, pierwsze kroki tym razem skierowałam też do duchownego, ale ... innego wyznania, a mianowicie do tutejszego imama, i z nim w naszej polskiej mowie ucięłam sobie długą, bardzo interesującą pogawędkę."

Pogawędka z imamem, rzeczywiście bardzo interesująca. Zwraca przede wszystkim uwagę na niesamowite, jak na nasze wyobrażenie o krajach postsowieckich, przywiązanie imama do polskości i patriotyzmu. Ważne jest jednak co innego w przywołanym akapicie. Prawie każdą wizytę rozpoczyna autorka od kościoła. Kościół bowiem to kolebka odradzającej się polskości. To heroiczne starania o odzyskanie kościoła, jeszcze za pierestrojki, często rozpoczynały ten ważny proces. Ludzie przynosili ukrywane przez lata wyposażenie dawnych świątyń, uczyli się polskiego ze starych, często odziedziczonych po rodzicach lub dziadkach modlitewników, bardzo często pamiętali jeszcze przedwojenne czasy, za którymi tęsknili. Walka o kościół często była beznadziejna, a jednak się udawało...

"Dawno temu ludzie chodzili do kościoła do Raszkowa, czasem nawet dwa razy dziennie, bo rano na mszę, a po południu na nieszpory. Potem, kiedy kościoła nie było i nie chcieli go oddać, tutejsi ludzie postanowili starać się o pozwolenie, by mogli zbierać się na modlitwę w domach. Pozwolenie przyszło z datą 29 lipca, to jest dzień Świętej Marty, wtedy parafianie ją wybrali na swoją patronkę. U nas odpust jest właśnie na 29 lipca, kościół, któryśmy zbudowali, jest pod jej wezwaniem. W pewnym momencie ludzie wpadli na szalony pomysł, że w domu jest za mało miejsca, że trzeba pobudować kościół. W siedemdziesiątych latach, tych trudnych latach, zaczęli go budować! Musieli pracować w kołchozie, to w dzień pracowali, a w nocy szli na budowę. Nie pozwalali im przywozić kamienia i materiałów budowlanych, to rozrzucali po polach wokół wioski, a babki, emerytki, worek na plecy, dalej w pola zbierać kamień do worka i, wspierając się o laskę lub kij sękaty, kamień donosiły. Nocą na każdej drodze wystawiali warty. Jak jechała milicja, mężczyźni przez płot w kukurydzę pochowali się, a babki na rusztowania i babki budują! Jedzie milicja, już nic nie mogą zrobić, pokładły się na drodze w błoto i wołają: "Jedźcie po nas!" Tak było. Monter wlazł na słup światło im odłączyć, a baba za siekierę i dalejże rąbać, wołając: "Zaraz z tym słupem zlecisz ty!". Wzywano ich na sądy, grozili więzieniem, szpitalem psychiatrycznym, nakładali na nich kary. Pokażę Pani później, gdzie była ta pierwsza budowa. Ocalało miejsce, które jedna z kobiet oddała - najpierw swój dom na modlitwy, a potem kawał ogrodu, żeby mogli wybudować kościółek. Pewnego razu dostała pani Walentyna wezwanie do sądu. Pojechała, a z nią cała wieś. Idą na salę, babka widzi, że to niewesoło wygląda, zaczyna udawać pomyloną, tańczy, śpiewa przed sądem. W tym momencie wchodzi do sali jej córka, która specjalnie z Rybnicy na rozprawę przyjechała. Zobaczywszy matkę w takim stanie, ze strachu zemdlała. Przyjechała karetka, zabrała obie do szpitala. Cała wieś za nimi do tego szpitala idzie! Z nią wszystko normalnie, więc ją wypuścili, i znów cała wieś idzie w sam środek miasta przed pomnik Lenina. Poklękali na kolana i dalejże się modlić: "Lenin, ty nam obiecałeś wolność religijną. Ojcze nasz któryś jest..." dalej: "Lenin, pozwól nam mieć kościół. Zdrowaś Mario..." i potem różaniec. Co dalej robić? Wrócili do sądu, znaleźli sędziego, babka kułakiem po stole i mówi: "Sądź mnie, co chcesz rób. Możesz mnie zastrzelić, możesz mnie do więzienia wsadzić, bo ja więcej nie przyjadę do ciebie". W końcu dali parę rubli kary i kościół wybudowali. W 1977 roku, 25 listopada, wezwali z rejonu cały aktyw. Okłamali ich: "Przyjedźcie, zarejestrujemy wam parafię." Ludzie pojechali. Na budowie zostały tylko stare babcie. W tym czasie, jak ci pojechali, władza zegnała z całego rejonu milicję, traktory, spychy. Dzieci na cały dzień zamknęli w szkole. Tę kobietę, i jeszcze kilka wsadzili do karetki pogotowia, zawieźli bardzo daleko, wywalili na środku drogi, bose (a już był przymrozek), z obu stron postawili milicję i nie pozwalali nikomu zabrać je z drogi. Za ten dzień kamień na kamieniu nie został. Rozwalili wszystko."

"A tam już było skończone, już Najświętszy Sakrament był. Wszystko wywieźli i zrzucili w Katerynówce w stajni końskiej! Ludzie wrócili, ogólny płacz, rozpacz nawet, ale niedługo to trwało. Baby zebrały się, zwołały chłopców - kto miał deskę, kto miał cegłę, kto kawałek termitu - za jedną noc pobudowały na tym miejscu szałas. I już od samego rana zbiegły się i już od samego rana szły godzinki. Przyjechała milicja - rozwalili to. Na drugą noc to samo. I tak była przepychanka ze straszeniem. Wreszcie wezwali ich i mówią: "Znajdźcie sobie jakiś dom, tam się módlcie". A ludzie swoje: "Nam dom mało". A mieszkała tu samotna kobieta, Zinaida Sajewska się nazywała, też miała korzenie polskie. Ona oddała ludziom swój dom, a to już były czasy pierestrojki, bo dziesięć lat upłynęło od rozwalenia tego pierwszego kościoła. I ludzie pod pretekstem remontu troszkę podnieśli go do góry, dobudowali kawałek. W pewnym momencie władze zorientowały się, wołają tę Zinaidę: "Co ty robisz? - pytają. A ona zdobyła się na odwagę, mówi: "Kościół buduję, a wy popróbujcie rozwalić. My już jeździli do Moskwy, drogę znamy" (oni nawet głodówki na Placu Czerwonym urządzali). Babki emerytki miały tyle fantazji! I tak powstał kościół, a jak w nim będziemy, pokażę Pani, bo to widać, kolejne dobudowy, kolejne powiększenia naszej świątyńki."

Dzielne kobiety! Takich heroicznych historii budowy nowych świątyń, odzyskiwania starych, często na lata zamienianych na magazyny nawozów sztucznych, sale gimnastyczne, sklepy, jest w książce wiele. I najczęściej iskra szła od ludzi, przez lata tłamszonych, zastraszanych, niewolników państwa sowieckiego. Mając oddanych sobie bohaterskich kapłanów, podejmujących pracę duszpasterską po latach zsyłek do łagrów, można wiele osiągnąć. Jakże smutno brzmią słowa autorki o niszczeniu zdobyczy ostatnich lat. Smutno, zwłaszcza, że ciosy często przychodziły z nieoczekiwanej strony. Kościół, chcąc pozyskać wiernych wprowadził do liturgii lokalne języki, białoruski, ukraiński, rosyjski. Zdarzało się jednak, i to nierzadko, że jakiś nadgorliwiec likwidował przy okazji msze w języku polskim w parafiach, gdzie przytłaczająca większość wiernych to potomkowie Polaków, modlący się po polsku. Tak, jak w Latyczowie:

"Miesiąc temu dostaliśmy znów nowego proboszcza. Jest z Polski, ale już jest kilkanaście lat na Ukrainie. Otóż przed nim było tak, że ranna msza święta w niedzielę była po ukraińsku, a wieczorna po polsku, ale ewangelię czytało się po ukraińsku i kazanie po ukraińsku. Kiedy ostatnio weszłam w niedzielę do kościoła, usłyszałam, jak ksiądz na kazaniu mówił: "Podeszła do mnie pani i powiada, że w 1989 roku, kiedy nie było jeszcze tego kościoła, to ksiądz nas uczył czytać po polsku, a ja pytam: "A jak wy czytacie po polsku, to wy rozumiecie to, co wy czytacie?" Litania do Serca Jezusowego. My ją umiemy tylko po polsku, zebrało się kilka starych osób, różne nasze babcie przyszły, a on tę litanię po ukraińsku prowadził! One przecież nawet tak nie umieją, choć znają litanię na pamięć. Więc drugi raz nie przyjdą. Wolą odmówić litanię w domu. W Gródku jest pięć mszy świętych po polsku i na wszystkich pełno ludzi!"

Wiele pesymizmu jest w książce. Wymierają wioski, ostoje polskości. Za starszymi ludźmi nieczęsto idą ich dzieci, wychowywane bez polskości ze strachu na ludzi sowieckich, choć i w tym przypadku zdarzają się wyjątki. Są też i słowa pełne nadziei, jak o księdzu Henryku Soroce, działającym w Słobódce Raszkowskiej w Naddniestrzu.

Bardzo dobrze, że są jeszcze tacy ludzie, jak autorka opisywanej książki- Teresa Siedlar-Kołyszko, którym się chce. Którzy nie patrząc na koszty, bezpieczeństwo i komfort podróży odwiedzają "byłe Sojuzy". Tacy jak Marek A. Koprowski, który od lat pisze artykuły dla Najwyższego Czasu!, o kresowych miejscowościach, w których nie wygasł duch polskości, w swoich podróżach zahaczający nawet o Kazachstan i daleką Syberię.

"Byli, są. Czy będą?" Trudno powiedzieć. Polska rogata dusza jest, istnieje. Objawiło się to po tragedii smoleńskiej, w godnym hołdzie, jaki rzesze Polaków oddały poległej parze prezydenckiej oraz pozostałym członkom wyprawy do Katynia, objawia się nadal w dążeniu do poznania, na przekór wszystkiemu, prawdy o katastrofie pod Smoleńskiem, w obronie krzyża pod Pałacem Prezydenckim i domaganiu się godnego pomnika upamiętniającego ofiary, jak i w obywatelskim sprzeciwie przeciwko odsłonięciu pomnika upamiętniającego najeźdźców bolszewickich w Ossowie.

Dla porządku wymienię miejscowości, które odwiedziła autorka i opisała w książce. Być może komuś ta informacja się przyda.

Niwna, Gołubin, Jałyszów, Jawne, Marianówka, Zatyniec, Dorogań (Żytomierszczyzna), Dunajowce, Gródek, Husiatyn, Kalnik (Iwaszkiewiczów), Daszów, Koziatyn, Latyczów, Międzybórz, Czeczelnik, Starokonstantynów, Nowosielica, Antoniny, Lwów, Dolina, Bolechów, Czerniowce, Panka, Rarańcza na Ukrainie, Bieniakonie, Budsław, Grodno (i dom Elizy Orzeszkowej), Iwie, Iwieniec, Dzisna, Lepel, Widze, Miory, Leonpol, Smorgonie na Białorusi, Mejszagoła, Dowgirdów, Krawczuny, Ciechanowiszki, Rudniki Królewskie, Pikieliszki, Poszawsze (Witkiewiczów) na Litwie, Styrcza w Mołdawii, Słobódka Raszkowska i Raszków w Republice Naddniestrzańskiej.

Teresa Siedlar-Kołyszko
"Byli, są. Czy będą...?"
Oficyna Wydawnicza "Impuls"
Kraków 2006

5 komentarzy:

  1. Wyprawy do zapomnianych przez świat i historię miejsc na mapie, odnajdywanie, przypominanie i upamiętnianie tej historii jest bezcenne. Po latach wiele może nie zostało, z kolei badacz zyskuje tak potrzebny dystans.
    Brakuje go wobec bieżących wydarzeń: histerii wokół katastrofy smoleńskiej, krzyża i pomnika, niezasłużonego pochówku na Wawelu... Takie jest moje zdanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Olu, a spróbowałabyś umotywować swoje zdanie?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale po co, Danielu? Dyskusje przy drastycznych różnicach poglądów nie mają najmniejszego sensu - to raz. Blogowy komentarz też temu nie służy - to dwa. Na maila nie przejdę, bo - patrz punkt pierwszy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze tylko maleńki dopisek: przy znaczących różnicach poglądów wolę koncentrować się na tym, co strony łączy (zawsze coś takiego można znaleźć, prawda?), niż na tym, co dzieli. W naszym przypadku są to: zainteresowanie historią, podtrzymywanie pamięci, podróże z akcentem na poznawanie, zwiedzanie... Pozdrawiam i życzę miłego weekendu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Olu, najciekawsze dyskusje mają miejsce wtedy, gdy ścierają się ze sobą różne poglądy, mają szanse ożywić na przykład ten blog. Tak uważam. A poza tym, przy założeniu że nie zasklepiamy się tylko i wyłącznie, na tym, co uważamy za słuszne, ale jesteśmy otwarci na celne argumenty przeciwnika, mamy szanse wzbogacić nasz punkt widzenia lub go zmodyfikować. A często możemy lepiej poznać motywy, którymi kierują się ludzie, mający inny pogląd na daną sprawę. Ale niechęć do koncentrowania się na tym, co dzieli doceniam i również serdecznie Cię pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń