środa, 18 lutego 2009

Przypadek parapsychologiczny w genealogii


"Masz po prostu czułki nastawione na odbiór określonych informacji" - tego mniej więcej rodzaju zdanie wypowiedziała Prowincjałka, gdy usłyszała poniższą historię.

***

Czytałem niedawno ciekawą książkę księdza Andrzeja Cz. Klimuszki, pt. "Moje widzenie świata. Parapsychologia w życiu", wydaną przez Oficynę Wydawniczą RYTM w Warszawie w 1992 roku. Ciekawą z kilku względów. Ksiądz Klimuszko urodził się bowiem na Białostocczyźnie, we wsi Nierośno koło Różanegostoku. Był cenionym zielarzem oraz jasnowidzem. W książce opisał swoje doświadczenia parapsychologiczne w bardzo prosty i przystępny sposób. W szczerych słowach starał się przedstawić, jak dochodziło do powstania wizji w jego umyśle, co przeszkadzało w koncentracji, a także jakie czynniki miały pozytywny wpływ na uzyskanie właściwej informacji oraz kiedy zdał sobie sprawę ze swych zdolności parapsychologicznych. Mniejsza jednak z tym.

***

Na stronie 26 natknąłem się na następujący akapit:

"[...]Zaraz po wojnie objąłem samodzielne stanowisko w starym miasteczku Prabuty. Tam się zaczęła ciężka i odpowiedzialna praca, pochłaniająca wiele czasu i energii. Chodziło przede wszystkim o zorganizowanie życia i roztoczenie opieki nad ludźmi przybywającymi zza Buga na nowe tereny w celu osiedlenia się. Nie było czasu ani ochoty na metafizyczne kontemplacje i filozofowanie. Zdarzają się, niestety, w życiu ludzkim paradoksalne sytuacje, które zmuszają nas do czynienia tego, od czego byśmy chcieli uciec.[...]"

Przeczytany fragment zelektryzował mnie. Przypomniałem sobie bowiem, że ciocia Janka mieszkała zaraz po wojnie w miejscowości Gdakowo koło Prabut.

***

- Dobry wieczór, ciociu. Daniel z tej strony. Co słychać, jak tam zdrowie?

- A Daniel! No, nie wszystko w porządku....

[...]

- Ciociu, gdy mieszkała ciocia w Gdakowie, słyszała ciocia o księdzu Klimuszko, jasnowidzu?

- Nie, nie słyszałam. ... A wiesz, tam niedaleko Gdakowa, były Prabuty i tam mieszkał ksiądz jasnowidz.

- No właśnie o tego księdza mi chodzi!

- Ja go znałam. Raz nawet wracałam do Gdakowa torami kolejowymi i go spotkałam. Porozmawialiśmy, on był taki sympatyczny. Zapytałam go o mojego brata Tadka, który zaginął pod koniec wojny i nie przyjechał z nami do Polski. Nie miałam jednak wtedy ze sobą fotografii. Ten ksiądz tak się zamyślił i powiedział, że Tadeusz żyje, że został złapany w jakichś krzakach. Zaraz potem się pożegnaliśmy, bo już było Gdakowo, a ksiądz poszedł dalej do Prabut. To był bardzo porządny ksiądz. On potem uciekał chyba samolotem. Gdy mama odnalazła w latach siedemdziesiątych Tadeusza i przyjechał ze Związku Radzieckiego do Polski do nas w odwiedziny, to okazało się, że rzeczywiście został ukryty przez Ukrainkę tuż przed pogromem polskich wsi. Tam wtedy była bieda i dzieci chodziły po okolicy szukać jedzenia. I jak Tadeusz poszedł to już nie wrócił. Mama też została ostrzeżona przez inną Ukrainkę, że będzie pogrom i opuściła barak, gdzie mieszkaliśmy, udając się do miasta. Tadek potem szukał mamy, ale baraki były spalone i nie wiedział gdzie ma szukać. Udał się na dworzec kolejowy. Tam wzięli go żołnierze radzieccy ze sobą, a w Związku Radzieckim trafił do domu dziecka. Odnalazł się długo potem, gdy już był żonaty po raz drugi, tylko dlatego, że pamiętał, jak się nazywa, a mama szukała go przez PCK.

- A pytała ciocia księdza o swojego ojca?

- Nie, nie pytałam.

***

Rodzice cioci Janki, Stefan i Agata Stępniowie opuścili Pińsk w marcu 1940 roku. Stefan przed wojną był wojskowym, służył w Pińsku właśnie, gdzie poznał moją prababcię. Najprawdopodobniej zostałby wywieziony na Syberię, ale bracia Agaty, którzy pracowali w administracji sowieckiej ostrzegli Agatę przed wywózką, wskazując podobno nawet pociąg, którym mają jechać razem w rejon Sarn, gdzie mieszkała rodzina Stefana. Tak mówi tradycja rodzinna. Jak było naprawdę, trudno dziś dociec. Dość powiedzieć, że Agata i Stefan znaleźli się w lesie koło Tomaszgrodu i zamieszkali w baraku. Małżonkowie byli już wtedy mocno skłóceni. Jeden z synów (Kazimierz) został w Pińsku, pozostałe dzieci mieszkały albo z matką w lesie albo u rodziny ojca w Sarnach lub okolicach. Moja babcia widziała po raz ostatni swego ojca w 1943 roku u ciotki Genowefy na wsi. Po wojnie nikt nie miał z nim kontaktu. Poza Kazimierzem, najstarszym synem, który podobno spotkał go w latach pięćdziesiątych na jednej z dolnośląskich stacji kolejowych. Ojciec powiedział mu, że założył nową rodzinę, a ze starą nie chce utrzymywać kontaktu. Czy tak było, czy to tylko legenda? Dziś już nie ma kogo spytać.

***

- Wiesz co Danielu? Ja już nie wiem, czy to była zjawa, czy ja rzeczywiście widziałam ojca, jeszcze na Wołyniu. Widzę tę scenę jak dziś. Jestem w mieście, dochodzę do rogu kamienicy i nagle przede mną pojawia się postać ojca, który mówi:

- Uważaj za kogo wychodzisz za mąż!

czwartek, 22 stycznia 2009

"Nudis Verbis" Józefa Mackiewicza

Notka opublikowana w "salonie24", 27 grudnia 2008 roku.


Pisanie, które jest świadectwem radykalnej zmiany w życiu. Autor nie uświadamia sobie tego w jego trakcie. Trwa ono bowiem latami, a o tym, że coś zmieniło się nieodwołalnie, świadczyć będzie nieodgadniona jeszcze przez piszącego przyszłość.

„Nudis Verbis” jest kolejnym zbiorem artykułów Józefa Mackiewicza po „Bulbinie z jednosielca” i „Oknach zatkanych szmatami”. Obejmuje okres 1939 – 1949. Jest książką fascynującą. Zaczyna się bowiem tematyką znaną z wcześniejszych artykułów i reportaży Mackiewicza, gdy opisywał krzywdy i szkody, jakich dokonują napływowi urzędnicy administracji państwowej wobec „tutejszych”. A więc czytamy jeszcze reportaże pt. „”Polecam...” Starosta Trytek”, „Panie premierze! Czy dojdzie Pana ten artykuł?”, „Kara chłosty”, ale... zaraz na początku książki pojawia się już cykl artykułów z miasta granicznego z III Rzeszą, Zbąszynia. Cykl zwiastujący nieuchronne zbliżanie się kolejnego po pierwszej wojnie światowej, kataklizmu dziejowego, który tym razem spowoduje radykalną zmianę w życiu Mackiewicza – wygnanie z Wileńszczyzny – jego kolebki duchowej oraz bolszewizację ziem środkowo- i wschodnioeuropejskich.

Artykuły o sytuacji w Zbąszyniu na początku 1939 roku pokazują totalitaryzm w pigułce, opisują go językiem pojęć, już dziś w dobie politycznej poprawności niespotykanym. Czy moglibyśmy sobie wyobrazić tytuł reportażu „Co zrobimy z tymi Żydami?” w (dajmy na to) „Polityce”? Oto passus z tego artykułu, pokazujący, jak wyglądały ówczesne realia w naszej części Europy:

„[...]Na usprawiedliwienie przyjęcia przez Polskę wypędzonych z Niemiec Żydów, należy wysunąć argument, który znów nie świadczy zbyt dobrze o zdolnościach przewidywania naszej zagranicznej informacji... Jak wiadomo bowiem, wydana została ustawa, że wszyscy ci z obywateli polskich, którzy zamieszkują poza granicami dłużej niż pięć lat, tracą to obywatelstwo. Zdawało się nam, że będzie genialnym chwytem zaskoczenia, jeżeli wejście w życie ustawy ograniczymy terminem 48 godzin. Otóż pokazali nam dopiero Niemcy, co potrafi dobra organizacja! Nie papierowa, nie deklaratywna, a praktyczna: w terminie krótszym niż 48 godzin, z terenu całej Rzeszy zdołali zebrać ponad 8 tysięcy ludzi, powyciągać z mieszkań, wprost z łóżek, zapakować do wagonów i odstawić do Polski: „Bierzcie, to są wasi obywatele. Nie możecie nie przyjąć, bo prawa obywatelskie tracą dopiero za ... 10, 5 czy 3 godziny. Musicie przyjąć.[...]

[...]I oto byliśmy zaskoczeni. Bo nie wierzyliśmy w możliwość takiej organizacji (zapewne sądząc po własnej...). Musieliśmy przyjąć.[...]”

Później następuje anschluss Kłajpedy, wydarzenie, o którym niewiele się naucza na lekcjach historii. Oto, jak ciekawie pisze o tle tych wydarzeń autor:


„[...]Litwa w stosunku do Kłajpedy zrobiła tę samą gafę, jakiej się dopuszcza „państwowotwórczy” nacjonalizm, gdy mu się do ręki wsadzi pałeczkę policyjną na byle skrzyżowaniu. Poczyniła ten sam błąd, jak byśmy konstatowali w Wilnie, gdyby je miała kiedykolwiek posiąść, albo gdyby realnie – politycznie do tego posiadania chociaż dążyła. O błędach jej w stosunku do Kłajpedy, w poprzednim artykule wspominałem. W Kłajpedzie wytyka je byle dziecko. Litwa, przychodząc z zapleczem, dobrobytem, pieniędzmi do trzeciorzędnego portu drzewnego, przyszła przede wszystkim z własnymi urzędnikami. Za nimi przyszli ludzie różnego autoramentu, nie zawsze najlepszej klasy, i zaczęli tworzyć „społeczeństwo”. Rządzić, odsuwając autochtonów, właścicieli, dotychczasowych gospodarzy.

Był to błąd zasadniczej natury. Specyficzny i kardynalny. Może nawet bezprzykładny. Bo przykład stosunku Litwy do Wilna nie jest współmierny: Wilno zamieszkuje ludność polska; Kłajpedę zamieszkiwała w znacznej ilości ludność litewska. Nie może też zachodzić analogii [tak jest w książce – przypis mój] pomiędzy stosunkami Polski do Gdańska. Swojego czasu też wysuwane były zarzuty, że Polska nie dość dużo zrobiła, aby Gdańsk związać silniejszymi więzami z Polską. Ale Gdańsk jest Wolnym Miastem, jest zamieszkały przez Niemców. Litwa zaś posiadała (posiada) prawa suwerenne nad Kłajpedą, którą – powtarzam – zamieszkiwała większa ilość Litwinów. [...]

[...]Polityka wewnętrzna Litwy w stosunku do Kłajpedy zniechęciła do siebie Litwinów o odrębnej kulturze. Z przychylnych zrobiła separatystów. Z indyferentnych „Memelländerów” zdecydowanych Niemców, a dziś już hitlerowców! I to mimo rzucanych pieniędzy; mimo rozbudowy portu, elewatorów, składów, dźwigów, pięknych gmachów, które im wystawiła.[...]”

Jest w książce wiele smaczków, które chciałoby się cytować. Choćby świetny artykuł „Szabla i pałka gumowa”, zestawiający czasy totalitarne, współczesne Mackiewiczowi, z okresem zaboru rosyjskiego, z jakąż swadą i ironią napisany; głośny tekst „My, Wilnianie...” opublikowany w „Lietuvos žinios” 14 października 1939 roku, który tyle gromów ściągnął na osobę autora. Jest szereg artykułów poświęconych wojnie Sowietów z Finlandią. Sympatia autora do niewielkiego narodu fińskiego, dzielnie opierającego się Armii Czerwonej jest jak najbardziej zrozumiała. Zwłaszcza, że Finowie prowadzili wojnę „z głową”, a i politycznie potrafili podejmować odważne, a zarazem korzystne dla swego kraju decyzje:

„[...]Kto słuchał radia w nocy z 13 bm. [marca 1940 roku – przypis mój], kto w przeciągu dramatycznych godzin decyzji zestawiał komunikaty nadane przez Paryż, Londyn, Berlin i Lahti, dla tego sytuacja nie ulega wątpliwości.

W Paryżu i Londynie nadano pięciokrotnie komunikat o gotowości pomocy. Nadano też słowa pełne żółci i goryczy pod adresem Szwecji, która nie idzie na pomoc Finlandii. A z tej samej Finlandii nadano komunikat pełen ciepła i przyjaźni o Szwecji, o 300 i 100 robotnikach, którzy jadą na pomoc, o jakimś pompatycznym zebraniu jakiejś rady miejskiej jakiegoś szwedzkiego miasteczka i – ani słowa o 50 tysiącach zbrojnych żołnierzy koalicyjnych gotowych do pomocy! Ani słowa o oświadczeniu Daladier!... I ten komunikat nadaje stacja fińska po... włosku i niemiecku.

Oczywiście nie mogło tu działać wyłącznie progermańskie nastawienie Finlandii, jakkolwiek głęboko w niej zakorzenione, które doprowadziło fińskich mężów stanu do podróży wzdłuż osi Berlin – Rzym.[...]

[...]Jak świat szeroki i wielkie są jego morza, i wiele wysp i lądów omywają od lat dwustu – nie spotkał jeszcze Wielkiej Brytanii taki afront polityki globalnej, aby ktoś wolał stracić, przegrać, niż przyjąć królewski gest jej pomocy.[...]”

Po wkroczeniu Niemców, Mackiewicz publikuje słynny artykuł „Moja dyskusja z NKWD” po wizycie w Katyniu w 1943 roku „Widziałem na własne oczy”, oskarżający Sowietów o wymordowanie polskich oficerów. Oba artykuły znajdują się w zbiorze.

Kolejny okres, prezentowany w książce: 1945-1949 jest czasem podsumowań w publicystyce Józefa Mackiewicza. Niemniej istotnym od poprzedniego. Bardzo ważnym, uważam, jest artykuł oceniający Powstanie Warszawskie, pod tytułem „Powstanie warszawskie z innej strony”, opublikowany w 1947 roku w numerze 20 „Wiadomości”. Oto najistotniejsze fragmenty:

„[...]A jak położenie wyglądało naprawdę?
Odwrót armii niemieckiej był w pełnym toku. W ostatnich dniach lipca osiągał swój punkt szczytowy, a wraz z nim nieuchronny bałagan. O żadnej mobilizacji mężczyzn pod pretekstem robienia fortyfikacji nie było mowy. Głośniki radiowe nadały surowy rozkaz, aby „wszyscy zdolni od lat 16 itd.” zgłosili się z łopatami na wyznaczonym szeregu punktów zbornych, skąd ludzi zabiorą ciężarówki. Byli przekonani, że nie zjawi się nikt. Tymczasem tu i ówdzie poprzychodziło po kilkadziesiąt osób. Sam widziałem, jak na wyznaczonym m. in. pl. Narutowicza zebrało się ok. 70 (!) ludzi z łopatami, którzy daremnie czekali na przyjazd samochodów. Jednego z takich naiwnych spotkałem jeszcze o 11.30 na ulicy Filtrowej, gdy wracał z łopatą zniechęcony i zawiedziony (obiecano przecie wyżywienie i zapłatę).[...]

[...]W takich warunkach powstanie, które wybuchło dopiero 1 sierpnia po południu, mogło liczyć na zupełny sukces i minimalne straty, co najwyżej w potyczkach z cofającymi się strażami tylnymi. Formalnie, przed światem, Warszawa wyzwolona by była przez wojska polskie, a wkraczającego nowego najeźdźcę powitałby suwerenny sztandar, zatknięty w suwerennej, wolnej stolicy.

Otóż tego właśnie bolszewicy chcieli uniknąć za wszelką cenę.

Czy można się było spodziewać takiego ich stanowiska? Do pewnego stopnia tak. Na czym więc polegał błąd w rachunku powstańców, który doprowadził do straszliwej katastrofy Warszawy?

Nie wiem, czy w ogóle można tu mówić o błędzie w rachunku logicznym. Bo jeżeli można było się spodziewać, że takie stanowisko zajmą Sowiety, niepodobieństwem było przewidzieć bezmiar zaślepionej, zaciętej tępoty Hitlera. Nawet po wszystkich doświadczeniach okupacji, nawet po zetknięciu się z tymi szaleństwami maniaka, który zatracił wszelkie poczucie rzeczywistości, nawet po tym całym krwawym tańcu epileptycznej polityki na ziemiach naszych i nie naszych. Jakkolwiek sytuacja Niemiec była już wtedy beznadziejna, to choćby dlatego, że czepiały się one rozpaczliwie każdej pozostałej jeszcze możliwości, powinny się były uchwycić oburącz okoliczności, że na drodze marszu Armii Czerwonej stawała suwerenna Polska, nie uznawana i znienawidzona przez Sowiety.[...]

[...]Krew zalewająca oczy Hitlera, pomieszała mu resztę rozsądku. Wiadomo już dziś, że Warszawa to była jego osobista sprawa, jego „Angelegenheit”. W ten sposób, najmniej oczekiwany i nieprawdopodobny, podobnie jak w r. 1939, odnowił się antypolski pakt sowiecko-niemiecki, nie pisany wprawdzie i nie podpisany, ale niemniej namacalny, a bardziej krwawy. Hitler nazwał zupełnie słusznie powstanie „drugim Katyniem”. Gdyż podobnie jak pierwszy, doszedł do skutku wyłącznie w interesach sowieckich, z tą tylko różnicą, że wykonany nie rękami enkawudzistów, ale Niemców. Był to z ich strony obłęd dosłowny i, doprawdy, trudno jest winić kierowników powstania, że go nie przewidzieli.[...]”

Jest tu wiele artykułów polemicznych w stosunku do doktryny, która zapanowała na emigracji, nakazującej traktować Sowiety, jako normalne państwo. Jest też wiele wspominkowych artykułów pisanych ciekawym językiem, z naleciałościami kresowymi i świetnym humorem: „Śmierć Andruszkiewicza” (Oj, warto przeczytać o incydencie z ratowaniem archiwum AK u Piaseckiego), „Dentysta z Baranowicz”, „Wspomnienia wigilijne”, „Fatalny list króla angielskiego”, „Spotkanie z Lipińskim” oraz bardzo dobry tekst poświęcony prl-owskiej radiowej audycji o rozkułaczaniu chłopów w Gródku na Białostoczyźnie, pt. „Przy „radiotoczce””.

Zbiór kończy się „Wstępem do bibliografii czyli Na początku było Słowo”, napisanym przez Michała Bąkowskiego. Ciekawie opisano w nim trudności, na jakie napotyka badacz spuścizny mackiewiczowskiej – kłopoty z wiarygodnym przyporządkowaniem artykułów do inicjałów, jakimi posługiwał się Józef Mackiewicz, w sytuacji, gdy te same inicjały były używane przez innych autorów „Słowa” wileńskiego, pozostawiają jeszcze wiele niewiadomych do rozstrzygnięcia ostatecznego dla przyszłych badaczy, zainteresowanych twórczością jednego z największych pisarzy polskich XX wieku.

Na koniec dodałbym jeszcze, odnosząc się częściowo do „Wstępu...” Michała Bąkowskiego, że bardzo naiwnie brzmi Józef Mackiewicz w swej korespondencji z Gdańska w 1939 roku. W artykule z 21 lipca pt. „Jedna dywizja niemiecka w Gdańsku” czytamy:

„[...]Faktycznie, nie mamy się czego troszczyć o to wezwanie Wysokiego Komisarza. Z nim, czy bez niego, z chwilą, gdy zapadnie decyzja rozwiązania międzynarodowego splotu, ta jedna dywizja niemiecka będzie dosłownie zniesiona, zmasakrowana w ciągu kilku godzin przez wojska polskie, które stalową obręczą stanęły nad granicami Rzeczypospolitej.[...]”

W kolejnym z 25 lipca zaś, pt. „Stanowisko: defensywne, ale nie: ustępliwe”:

„[...]Na razie więc chodzi o to, czy nie da się załatwić wszystkiego bez wojny. A dopiero gdy to się okaże niemożliwe, wyrzucimy zbrojnie SA- i SS-mannów, przywrócimy placówkę w stoczni Schichau, spokój naszym urzędnikom, porządek w Wolnym Mieście, usuniemy armaty stamtąd, gdzie stać nie powinny i obrócimy ich lufy w innym kierunku.”

Oba artykuły sygnowane J.M.

Pisze Michał Bąkowski: „[...]Zatem w latach 1935-1939 wszystkie artykuły (z nielicznymi wyjątkami, które podałem w aneksie) podpisane J.M. i J. pochodzą od Mackiewicza.”

Jeśli tak jest rzeczywiście, to budzi zdziwienie, że tak przenikliwy publicysta mógł dwa powyższe akapity napisać.

Książka „Nudis Verbis” fascynuje więc wielowymiarowo. Warto przeczytać!

Józef Mackiewicz "Nudis Verbis"
Kontra, Londyn, 2003


Pod notką rozpoczęła się ciekawa dyskusja, która jednakże nie została zakończona.


te korespondencje z Gdańska są tak bzdurne,
że wykluczam możliwość, aby mogły być autorstwa Mackiewicza. Na to był za trzeźwym, co znaczy - wątpiacym - obserwatorem swojego czasu i nie ulegał iluzjom, ani tym bardziej propagandowym uniesieniom. Styl obydwu artykułów jest także zdecydowanie nie jego. Były pisane przez kogoś, komu bardzo zależało, aby patriotyczne hasła wygłaszane przez polityków latem 1939 - jak np. o "żelaznej obręczy polskich wojsk wokół Gdańska" - miały przełożenie na rzeczywistość.

Mackiewicz wiedział, że tak nie było. Był zbyt mądry, aby budować tekst na takich zaklęciach. Inicjały JM należały zapewne do jakiegoś polonijnego działacza w Gdańsku, któremu wydawało się, że wojnę można wygrać słowami.
2008-12-27 10:40
wartburg
dywagacje
www.wartburg.salon24.pl


Drogi Panie Danielu
Rozumiem oczywiście Pańskie zdziwienie. Ba, gdyby mógł Pan być świadkiem mojego zdziwienia przy lekturze innych jego tekstów, które nie znalazły się w żadnym z wyborów! Pozwoli Pan, że uczynię pewną egoistyczną uwagę, zanim przejdę do Pańskiego zdziwienia. Mackiewicz żądał, żeby jego artykuły były wydawane bez komentarzy, miejscemm na komentarz i polemikę - i dywagacje, i notki na marginesie – jest publicystyka. W dzisiejszych czasach, internet raczej niż prlowskie pisma. Z mojego punktu widzenia, daje mi Pan niniejszym okazję, żeby wyjaśnić pewien punkt, który mnie zawsze niepokoił.

W pierwszej koncepcji (zrodzonej przed wielu laty) leitmotivem tomu pt. Nudis Verbis miała być II wojna światowa i jej polityczne konsekwencje. (Inne tomy obracać się miały np. wokół krytyki tzw. „wolnego świata”, wokół koncesjonowanej opozycji, literatury itd.) Oczywistą wadą tych wyborów była ich arbitralność, narzucona przeze mnie myśl przewodnia, która poddawała Mackiewicza interpretacji; interpretacji, której chętnie bym bronił, jako zgodnej z duchem jego pisarstwa, ale czy taka jest rola autora wyboru?

Przez kolejne lata, Nudis verbis przerodziło się w powolnym procesie (od pomysłu rozciągnięcia go wstecz w czasie i tym samym objęcia w jednym tomie publicystyki powojennej i tej z czasu wojny, drukowanej w Gazecie i w Gońcu, do ostatniego tomu wyboru tekstów ze Słowa) w tom obejmujący lata od 1939 do 1949. Najważniejszą jednak zmianą jest brak jakiegokolwiek merytorycznego kryterium wyboru. Teksty podane są w chronologicznym porządku, a wybrane wedle subiektywnego odczucia „ważności”. Dokładnie tak samo powstał Bulbin z jednosielca i Okna zatkane szmatami; są to „najważniejsze teksty w porządku czasu”. Obok literackich perełek są doraźne polityczne komentarze, a nawet krótkie notki, ponieważ element reprezentatywności został także wzięty pod uwagę.

Mam jednak wiele wątpliwości wobec tych wyborów! Wydaje mi się teraz, że pominąłem teksty ważne, a wybrałem nieistotne; ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, okazało się także, że mój gust zmienił się z czasem, bo czytając ponownie, natknąłem się na teksty, które byłbym włączył bez wahania, kiedy już niestety było za późno. Myślę, że brak wyraźnego kryterium wyboru może być irytujący dla czytelnika; innymi słowy, nie jestem pewien czy nie należało tego zrobić inaczej.
Jedno jest pocieszenie, że Józef Mackiewicz jest wystarczająco wielki i nic mu zaszkodzić te wybory nie mogą. Naprawdę wybory są przeznaczone dla takiego czytelnika, którego skierują do samego Mackiewicza i przez to zmienią jego życie. Wybór tego nie osiągnie, ale pisarstwo Mackiewicza jest w stanie. Mówię to z własnego doświadczenia.


Tyle mojej egotycznej dygresji, a teraz do Pańskiego zdziwienia. W moim mniemaniu, Mackiewicza poniósł patriotyczny ferwor (nie jego jednego!). Tak, ja też „wolałbym”, żeby zachował dystans, którego nie utracił już nigdy później, ale okoliczności były wyjątkowe. O ile mnie pamięć nie myli, w 39 roku pełnił na zmianę z innymi obowiązki naczelnego redaktora Słowa (nie mam niestety gdzie tego sprawdzić w tej chwili), spoczywała na nim zatem innego rodzaju odpowiedzialność. Zadziorność tych tekstów może dziś bawić, ale ów ton brał się raczej z poczucia honoru niż z „optymizmu”.


Uwaga Pana Wartburga jest interesująca, aczkolwiek nie mogę się zgodzić, że te korespondencje są „bzdurne” – są nadzwyczaj ciekawe, jako świadectwo chwili. W „Jedna dywizja...” JM ocenia wnikliwie cele Hitlera, ale najważniejszy w tej serii tekst pt. „Podział państw bałtyckich”, napisany w dzień podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, zawiera takie np. zdanie: „Dlaczego Sowiety nie miałyby pójść na podział państw bałtyckich z Niemcami? Moskiewskie metody bardziej są zbliżone do totalnych Niemiec, niż państw zachodu.” – to jest czysty Mackiewicz.


Interesuje mnie jednak ta uwaga ze względu na ważki argument stylu. Jeśli to nie jest styl JM z owych czasów, to da się tego dowieść przez porównanie z innymi tekstami z tej samej epoki. Proszę zatem Pan Wartburga o taki dowód. Rozumie Pan na pewno, że byłoby dziecinnym „wykluczanie” tak ważnego artykułu z kanonu, tylko dlatego, że się nam nie podoba. Muszę mieć twarde podstawy, żeby odmówić mu autorstwa artykułu podpisanego jego inicjałami, a pochodzącego z okresu, kiedy nikt inny takiego podpisu w Słowie nie używał.
2008-12-27 19:58
Michał Bąkowski


@ Michał Bąkowski
Napisałem, że korespondencje z Gdańska były "bzdurne" wychodząc z założenia, że wątpliwości gospodarza blogu, które dotyczyły inicjałów J.M., mogą być uzasadnione. Nie wiemy, czy rzeczywiście wyszły spod pióra Mackiewicza. Znam jego twórczość całkiem dobrze, choć nie czytałem wszystkiego, w tym także zbioru "Nudis verbis". Wiem jednak, że tak daleko idąca naiwność Mackiewicza w ocenie sytuacji militarno-politycznej na parę tygodni przed wybuchem wojny była niewyobrażalna. Na to był obserwatorem zanadto wnikliwym i trzeźwym. Takim go przynajmniej znam jako czytelnik jego książek i za to go zawsze podziwiałem - za niezwykłą umiejętność rzeczowej oceny sytuacji i nieprzekupny intelekt.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że moje domysły opierają się na spekulacji i że mogę się mylić Należałoby dokonać pogłębionej analizy stylistycznej tekstu, aby móc rozstrzygnąć, czy wyszedł on spod pióra autora "Nie trzeba głośno mówić". Pod względem merytorycznym jest to moim zdaniem prawie wykluczone.

pozdrawiam
wartburg
wartburg.salon24.pl
28.12.2008 – 18:33


Drogi Panie Danielu
Nie pojmuję, co się tu dzieje. Wcale się nie dziwię, że nie chce Pan brać w tym udziału, ale może Pan przecież przenieść się gdzie indziej.
Do Pana Wartburga. Twierdzenie, że "pod względem merytorycznym" autorstwo JM jest "prawie wykluczone", jest w moim skromnym mniemaniu niepoważne. Jeśli ktoś będzie czytał poniższą wymianę w roku 2078 (!!!! prawie 70 lat minęło od korespondencji z Gdańska i to i owo się wydarzyło), wiedząc, czego my nie wiemy, to czy ma wówczas powiedzieć, że jest prawie wykluczone, aby komentarz z 28.12. wyszedł spod pióra Wartburga, opierając się na tym co Wartburg napisał przez kolejne pół wieku?
Wypowiadanie takich opinii tak autorytatywnym tonem - bez jakichkolwiek po temu dowodów - wydaje mi się dziecinadą. Wyłączyłem z bibliografii Józefa Mackiewicza rozliczne teksty podpisane JM, ale za każdym razem miałem po temu żelazne argumenty Pan wypowiedział swoją zdecydowaną i jednoznaczną opinię "znając jego twórczość całkiem dobrze, choć nie przeczytawszy wszystkiego, w tym także zbioru "Nudis verbis". " - Ja wymiękam. Czyli WYKLUCZYŁ Pan autortwo, NIE PRZECZYTAWSZY???
Michał Bąkowski
02.01.2009 – 20:37

Święta Bożego Narodzenia we wspomnieniu babci. Miejsce: Szarbsko.

Notka opublikowana w "salonie24", 23 grudnia 2008 roku.


"Święta to była wielka uroczystość, bo przecież dzieci przyjeżdżały na Boże Narodzenie z miasta. Kazia była w mieście, Stefan był w mieście, ja byłam w mieście. Wszyscyśmy zjeżdżali. Kolację jadło się przy tej dużej ławie, bośmy się przy stole nie mieścili. Przy stole mogło usiąść sześć osób najwyżej, a nas przecież było trochę więcej. Szeroką ławę, przy której spożywaliśmy wieczerzę mama nakrywała ładnym obrusem lnianym. Obrusy haftowała Hela od Krzysztofików, która mieszkała u nas długi czas.

Na ołtarzyku leżało sianko nakryte obrusem, nieduży bochenek chleba, który wypiekała mama i opłatek. Opłatki roznosił organista. Zawsze trzeba było go obdarować jakimiś produktami.

Choinka była wieszana u sufitu na deskach, za czubek na haku u belki. Była obciążana trojakiem, albo drewnianym wiadrem. Mieliśmy ładną choinkę. Ojca brat - Władek wżenił się w rodzinę, w której brat mojej stryjenki – Zenek Kardynia pracował w hucie szkła Hortensja w Piotrkowie Trybunalskim. Tam wyrabiano zabawki na choinkę, spirale, lody, różne zabawki, a resztę kupowało się, np. główki aniołków. Stryj przywoził te zabawki, a że wtedy nie było elektryczności, to na choince paliły się świeczki.

My staliśmy na dworze i patrzyliśmy, czy jest pierwsza gwiazdka i z krzykiem do domu wpadaliśmy. Pamiętam, jednego razu byłam razem z moją siostrą Florką. Pierwsza gwiazdka zaświeciła, a tu Stefana nie było jeszcze. - O Jezu, nie przyjedzie, bo śniegi takie wielkie. Przyszedł. Zdążył.

Przed wieczerzą była kolęda. Całowanie. Było to naprawdę wzruszające.

Potrawy były następujące: pierogi z kapustą i grzybami, (dzień wcześniej mama je gotowała, a opiekała w wigilię), ryż zalewany kompotem z suszonych owoców (Ojciec kupował ryż wymieniając na kaszę jaglaną albo na fasolkę. U nas pszenica się nie rodziła, rodziły się różne fasole. Drobną perłówkę wymieniali na ryż. Kaszę jaglaną - u nas ładne prosa były - wymieniał ojciec na pszenicę. Mąka nie była tak biała, jak teraz na bułki, raczej kremowa.), kasza gryczana z olejem lnianym, kasza jaglana gotowana i jęczmienna gotowana.

Grudzień to była ostra zima. Chłopcy szli nad Pilicę, wyrębywali przeręble siekierą, głuszyli ryby uderzaniem w lód, przynosili kosz ryb do domu. Szczupaki, płocie, lipce i inne. Mama nie chciała obierać okoni, bo dużo ości, więc jakoś wodą parzyła.

Na wsi był zwyczaj, że kisili kapustę białą szatkowaną, kapusta czerwona była kiszona w całości. Głąb był nacinany, kiszona była w słonej wodzie, bo sama nie puszczała soku. Sok był piękny, czerwony. Gdy już mocno ukisła, to się ją wyjmowało, kroiło i do obiadu podawało. Mama gotowała ten sok, dodawała listka, pieprzu i ryby były gotowane na tym soku. To było bardzo dobre. Z pierogami, lub rybami smażonymi na oleju się to jadło. No i śledzie. To była rozkosz. Mama kupowała śledzie bardzo przesolone, sztywne były od tej soli. Moczyło się je w wodzie. Mama ucierała mlecze, osobno gotowała albo raczej parzyła cebulę drobno, trochę octu dodawała, przypraw. Śledzie kroiła w dzwony i zalewała. To było jak śmietaną zalane, bo tego mlecza było dosyć dużo. Jakie to było dobre! Śledzie podawano do pyrów okraszonych olejem.

Później na deser były pieczone bułki z serem. Sery wyciskane robiło się jesienią. Później kładło się do pieca na tarninę i tam się suszyło. Jak się zimą chciało pierogów z serem, to się go ucierało na tarce. Dużo było ciasta drożdżowego, dużo z twarogiem, nie było jakichś wymyślnych. Mama też piekła pierniki. Gotowała maślankę z cukrem tak długo, aż się brązowa zrobiła i tym zarabiała kruche ciastka, które później wyżynała na choinkę.

W wieczór wigilijny ojciec brał też opłatek kolorowy: różowy albo zielony i szedł do obory, do stajni, bo trzeba było dać opłatek koniom, krowom, owcom. Ja byłam ciekawa, jak zwierzęta rozmawiają z ojcem. Mieliśmy dwie krowy - wiśniową i smolichę. Pytałam: - Co mówiła wiśniowa? - Żebyś ty ją mniej po tyłku lała. - A smolicha? - A żebyś jej pozwoliła więcej biegać.

Później to już było wylegiwanie się, radocha.

Na pasterkę chodziło się do Dąbrówki. Chodziła mama i dorośli. Dzieci nie chodziły.

Przychodzili też kolędnicy poprzebierani z gwiazdą. Dziewuchy piszczały. Do popielca aż chodzili. Śpiewali kolędy. Niedźwiedź, Cygan, Herod. Misia robili ze słomy.


W czasie świąt zbierali się ludzie, śpiewali kolędy. Przede wszystkim było radośnie."

Spisane ze wspomnień Wandy Paczkowskiej z Krupów (1920-2008)

Ze wspomnień babci: Dom rodzinny. Miejsce: Szarbsko. Czas: dwudziestolecie międzywojenne.

Notka opublikowana w "salonie24", 16 grudnia 2008 roku.


W tym roku odeszła moja babcia. Miała niezrównany talent gawędziarski i świetną pamięć. Potrafiła godzinami opowiadać. Starałem się to wykorzystać, aby jak najwięcej dowiedzieć się o przeszłości - faktach, zwyczajach, zdarzeniach. Po naszych rozmowach pozostało kilka godzin nagrań. Pisząc poniższą notkę starałem się wygładzać stylistykę rozmowy, tylko po to, aby dopasować jej formę do ram tekstu pisanego. Aby jednak wprowadzić czytelnika w czas i miejsce, wstęp zaczerpnę z książki brata babci.

„Powiat konecki z powiatem piotrkowskim miał wspólną granicę, którą stanowiła Pilica. Na wschodnim brzegu usadowiła się nad strumyczkiem, zwanym Strugą, moja wieś rodzinna, Szarbsko. Tuż na skraju lasu, na piaszczystych gruntach, niewiele więcej niż 200 metrów od brzegu Pilicy, znajdowały się pierwsze domostwa wsi. Na obu jej stronach nad strumykiem stały dwa młyny. Od zachodniej strony osady, najbliżej rzeki, widać było ładny murowany szlachecki dworek. Układ wsi, jej położenie i otaczająca przyroda podnosiły urok tego nadpilickiego zakątka. Kto tu znalazł się pierwszy raz, orzekał: jest biednie, ale ładnie.

Było tu biednie, to prawda; ziemie słabe i o wiele ich za mało, aby zaspokoić minimalne potrzeby wielu rodzin. Na ponad czterdzieści gospodarstw nie było więcej niż dziesięć, które miały osiemnaście i więcej mórg gruntu, pozostałe to sześcio- i dwunastomorgowe. Dziś trudno zrozumieć, jak kobieta pracująca w gospodarstwie i w tak ciężkich warunkach mogła podołać wychowaniu sześciorga, a często więcej dzieci. Ja urodziłem się w 1909 roku jako pierwsze dziecko w rodzinie. Moi rodzice mieli sześć mórg gruntu i ośmioro dzieci.
Już w końcu dziewiętnastego wieku przeludnienie wsi było mocno odczuwane. Carskie władze pod naciskiem obdzieliły dodatkowo chłopów ziemią. To wpłynęło na ożywienie wsi, a także miasta, w którym rozwijał się handel, rzemiosło. Najbliższe w okolicy miasto gubernialne – Piotrków – potrzebowało rąk do pracy. W mojej wsi, mając możność zmniejszenia ilości gąb do jedzenia, oddawano młodych chłopców do miasta na praktykę w rzemiośle. Szczególnie dużo tych młodych ludzi poszło do zawodu szewskiego. Było też w okolicy kilku nauczycieli i księży pochodzenia chłopskiego, którzy zdobyli wówczas wykształcenie. Kobiety prawie nie brały udziału w migracji.
W rodzinie mojego ojca było również za dużo ludzi w stosunku do posiadanej ziemi. W krótkim też czasie czterech braci ojca poszło wraz z innymi szukać chleba w Piotrkowie.[...]”


Stefan Krupa (1909-1983) „A jednak tak było”, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1981.

***

„Nasz dom był duży i bardzo stary. Wchodziło się do przestronnej sieni, ale nie na wylot domu. Po prawej stronie było pomieszczenie na spożywcze rzeczy. Na wprost był komin. W sieni była też półka na buty. Dom składał się z dwóch mieszkań. Z lewej strony wchodziło się do dużej chałupy. Tak się dawniej mówiło: mała chałupa i duża chałupa. Obie miały komorę. Mała chałupa i sień miały podłogę na glinie.


W dużym mieszkaniu okna wychodziły na wschód i na południe. Chałupę dużą bieliło się dwa razy do roku wapnem lasowanym. W promieniu 9 kilometrów w kierunku na Sulejów były wapienniki. Przed bieleniem wszystkie sprzęty domowe wynosiło się z domu pod dyktando mamy. Również wszystkie sienniki były wymieniane.
W dużej chałupie nie było szaf, za dużo miejsca zajmowałyby. Więc komora biegła wzdłuż, przez całą długość mieszkania. Były tam powbijane haki i wieszaki drewniane. Jedna strona była męska, druga damska.


Zaraz za wejściem do dużego mieszkania, po prawej stronie stał piec – kuchnia do gotowania. Nie była to kuchnia zamykana, miała popielnik, jak kominek. Nad kuchnią (płytą) było wejście do pieca chlebowego. Piec chlebowy był bardzo duży. Mama piekła w nim 6 bochenków 3-4 kilowego chleba. Piec ten kończył się w komorze. Był tam pod sufitem wywietrznik z siatką drucianą. Jak trzeba było, to się ją wysuwało. Na piecu leżał worek grzybów i to wszystko, co mogłoby zapleśnieć. Koło kuchni stał piec z kamienia ciosanego. Cały czas był gorący. Gdy się gotowało jedzenie, płomień przechodził przez ten piec i dopiero z tego pieca było wejście do komina. Naokoło pieca była jeszcze ławka, aby można było usiąść i plecy sobie grzać. Mniejsze dzieci lubiły na tej ławie spać. Był też mały stół do jedzenia. A dalej stały trzy łóżka. Obok stała też duża ława, codziennie służąca do maglowania bielizny, kładło tam się poduszki, pościel. Drugi stół to był stół-ołtarzyk. Ładnym obrusem był nakryty, stała na nim figurka krzyża, ładna, drewniana, stolarz znajomy go wykonał. Obok stały obrazki Matki Boskiej. Na tym krzyżu zawsze różaniec mamy wisiał, koło niego leżała książeczka do nabożeństwa. Rodzice umieli czytać. Ojciec i mama uczyli się czytać po rusku w szkole, a po polsku, dla bardziej pojętnych chłopskich dzieci, dziedzic sam zorganizował naukę.


Za wejściem do dużej chałupy, z lewej strony stała szafa na talerze, zamykana bez prześwitu u dołu. Tam chleb się tylko kładło (te sześć bochenków). Szafa była dwuczęściowa. Wyżej kładło się talerze, była tam też skrzynka, gdzie leżały żeleźnioki (garnki, miseczki).


Od północy leżało małe mieszkanie, w którym okna wychodziły na zachód i na północ. Mała chałupka miała komorę spożywczą. Fasola, kasza, mąka. Stały też w niej łóżka, gdyż w dużym mieszkaniu wszyscy byśmy się nie pomieścili. W małej chałupie na łóżkach nie było sienników, bo mama mówiła, że przez sienniki wieje z boku. Łóżka wykładało się słomą, bardzo grubo. Derki, nakrycia, wszystko było własnej roboty.


Jadło się na miseczkach. W domu były dzieci, więc nie nadążyłoby się kupować talerzy. Każdy miał swoją miseczkę. Na zupę oraz na drugie danie. Pamiętam, że jak byłam mała, to jeździł szmaciarz i sprzedawał opoczyńskie talerze. Łatwo się tłukły, nie nadążano ich kupować. A miseczki były w środku wylewane białą polewą, ładne. Jadło się zwykle siedząc na taborecikach, stołeczkach przy niedużym stole. Gdy zjeżdżała się liczna rodzina z miasta, mama nakrywała dużą ławę i stawiała donicę, w której podawała najczęściej pierogi, do pierogów był kapuśniak z grzybami albo krupnik.”


Ze wspomnień Wandy Paczkowskiej z Krupów (1920-2008), nagranych 5.03.2007 roku.
Cdn.