
środa, 6 lipca 2022
Marianna Krupa z Laszczyków

niedziela, 29 maja 2022
Majówka w Sztokholmie
Pierwszy od 2,5 roku wyjazd zagraniczny. Pierwszy od wybuchu pandemii COVID-19. Początkowa niechęć do jakiegokolwiek ruszania się z Polski przerodził się w umiarkowany entuzjazm na kilka miesięcy przed. Wreszcie przyszedł ten dzień: pakowanie się, kończenie zaległych zleceń i piątkowym popołudniem ruszyliśmy do Modlina. Lot minął szybko, podobnie przejażdżka metrem. Bardzo późnym wieczorem byliśmy w Sztokholmie w pięknie oświetlonej dzielnicy Mälarhöjden.
Było już długo po zmroku, jednak liczne światła a to w ogródkach, a to pod dachami domów, czy też latarnie uliczne dodawały uroku dzielnicy domów jednorodzinnych, gdy z walizkami na kółkach toczyliśmy się do wynajętego lokum. Mälarhöjden leży tuż przy jeziorze Melar i tę bliskość wyczuwaliśmy idąc ulicą Pettersbergsvägen, gdyż co i rusz wody jeziora wyglądały zza posesji. Wynajęliśmy dom, w którym na co dzień mieszkała szwedzka rodzina z dziećmi. Niezwykłe doświadczenie, pokazujące jak ludzie mieszkający niemal po sąsiedzku, po drugiej stronie Bałtyku potrafią zaprzyjaźniać otaczającą przestrzeń zupełnie inaczej. Był to otwarty dom dwukondygnacyjny, którego centrum stanowiło atrium ze zwisającym przez dwie kondygnacje abażurem lampy. Pokoje na parterze i piętrze położone były dookoła. Na dolnej kondygnacji w środku znajdował się nieduży stół i sofa. Można tu było poczytać książkę, napić się kawy. Dookoła stały meble wypełnione książkami, na ścianach wisiały fotografie i obrazy oraz ich reprodukcje. Sporo roślin. Kuchnia z głównym dużym stołem znajdowała się na piętrze. Tam też znajdowało się wejście na taras, skąd podziwiać można było wody jeziora Melar. Całkiem praktycznie, biorąc pod uwagę, że dzięki temu zapachy kuchenne nie rozchodziły się po całym domu.
***
Pierwszego dnia pojechaliśmy do muzeum Vasa. Mieliśmy wówczas okazję w świetle dnia ujrzeć urokliwą dzielnicę Mälarhöjden.
Muzeum powstało w 1990 roku, po wydobyciu z dna morskiego wraku zatopionego w roku 1628 okrętu wojennego Vasa. Statek został zbudowany z drewna na rozkaz króla szwedzkiego Gustawa Adolfa II. Ważył 1200 ton i miał być jednym z najważniejszych okrętów szwedzkiej floty wojennej. Zatonął 10 sierpnia wkrótce po wyjściu z portu. Wskutek gwałtownego porywu wiatru przechylił się, odzyskał równowagę, jednak w wyniku kolejnego przechyłu zaczął nabierać wody i zatonął wraz częścią liczącej 150 osób załogi. Zginęło od 30 do 50 osób. Przyczyną było zbyt lekkie obciążenie statku spowodowane wadliwą jego konstrukcją. Prawidłowe obciążenie statku spowodowałoby, że okręt zanurzony byłby zbyt głęboko. Na tym polegała wada konstrukcji. Poszukiwania wraku okrętu rozpoczęły się na początku lat 50 i w roku 1956 zostały zwieńczone sukcesem.
W muzeum możemy oglądać wrak statku zawierający 98 % oryginalnych elementów. Piękny to statek, z bogatą symboliką zawartą w rzeźbach i ornamentach wieńczących jego sylwetkę. Historia statku, jego zatonięcia, a także wydobycia wraku jest w bardzo ciekawy sposób opowiedziana. Wędrujemy przez sale, gdzie między innymi oglądamy podobizny 2 kobiet, których szczątki wydobyto z wraku, czytamy ich historię opowiedzianą na tle stosunków społecznych pierwszej ćwierci XVII wieku. Na jednej z wyższych kondygnacji oglądamy rzeźby w oryginalnych kolorach, jakie nosiły one w momencie wodowania statku. Schodzimy niżej i możemy zapoznać się ze zrekonstruowanymi twarzami zatopionych członków załogi. Moją uwagę zwróciły akcenty polskie: rzeźba prawdopodobnie Anny Wazy, szwedzkiej królewny, której historia była wykorzystywana przez oficjalne czynniki szwedzkie do podkreślenia nietolerancji religijnej Rzeczypospolitej za czasów Zygmunta III Wazy. Jedną z rzeźb wieńczących brzeg okrętu jest sylwetka polskiego szlachcica pod ławką, która miała przypominać szwedzkiej załodze, jak należy traktować nieprzyjaciela. Z muzeum wyszedłem zauroczony i już żadne miejsce później nie zrobiło na mnie takiego wrażenia w Sztokholmie. Czasami dobrze spojrzeć na historię własnego państwa i jego symbole okiem cudzoziemca.
Ratusz zwiedzaliśmy z angielskojęzyczną przewodniczką, naprawdę niezłą. Ten 100-letni budynek w którym co roku odbywają się bankiety z okazji wręczenia nagrody Nobla położony jest poza starym miastem. Usłyszeliśmy w ciekawy sposób opowiedzianą historię budynku, przeznaczenie każdej ze zwiedzanych sal, sporo anegdotek, np. dlaczego w sali złotej podobizna króla Eryka została pozbawiona głowy. Sklepik w ratuszu jest pełen książek, przewodników, jak i tych dotyczących menu na kolejnych bankietach noblowskich oraz wielu innych pamiątek. Jest to jedno z tych miejsc, które pamięta się długo i które warto odwiedzić.
Dzień, gdy zwiedzaliśmy ratusz sztokholmski był dniem, kiedy zachciało nam się spróbować tradycyjnej kanapki ze śledziem, jakie podobno można kupić wszędzie w Sztokholmie. Najgorzej jednak jest gdy się jej szuka. Wówczas nijak nie można znaleźć. Była już pora obiadowa, a my głodni niemiłosiernie postanowiliśmy przycupnąć gdziekolwiek. Trafiliśmy do restauracji niezwykłej: Stokholms Gästabud położonej na rogu Skeppar Karls gränd i Österlånggatan. Było dość ciasno i dużo ludzi w środku, co dobrze wróżyło jeśli chodzi o jakość jedzenia. Na początek zamówiliśmy trzy rodzaje marynowanego śledzia z chlebem, serem i jajkiem. Był to strzał w dziesiątkę. Rzadko kiedy można zjeść tak dobrego śledzika i to w stylu szwedzkim. Szwedzkie kulki mięsne z puree i borówką brusznicą - danie typowe dla Sztokholmu, które można zamówić dosłownie wszędzie, było również niezrównane. Tak dobry posiłek nastroił część naszej grupy pozytywnie na dalsze zwiedzanie. A w planach był cmentarz.
Tu mała dygresja dotycząca poszukiwanych chwilę wcześniej kanapek ze śledziem. Po wyjściu z restauracji, najedzeni natknęliśmy się przypadkowo na lokal serwujący, a jakże ... kanapki ze śledziem, chwilę później zaś na budkę serwującą takie kanapki w różnych wariantach. Ironia losu?
Kolejny, trzeci już dzień w Sztokholmie poświęciliśmy na zwiedzanie pałacu w Drottningholm. Jest on malowniczo położony jest nad jeziorem Melar na wyspie Lovön na przedmieściach Sztokholmu. Tworzenie Drottningholm rozpoczął król Zygmunt III Waza w hołdzie dla żony Katarzyny Jagiellonki. I choć oryginalny pałac spłonął w 1661 roku, odniesień do wspólnej burzliwej historii polsko-szwedzkiej jest w nim więcej, niż wynikałoby to z samej idei budowy założenia. Pałac został odbudowany w roku 1662, a w roku 1777 został przebudowany w stylu klasycystycznym na zlecenie Gustawa III. W Drottningholm na stałe mieszka szwedzka rodzina królewska, jednak znaczna jego część udostępniana jest turystom.
Zwiedzając sale pałacowe oczywiście zwróciłem uwagę na sceny batalistyczne z okresu wojny polsko-szwedzkiej połowy XVII wieku, znanej w naszej historiografii pod nazwą Potopu Szwedzkiego w galerii Karola X Gustawa. Dla Szwedów wojna była wielkim triumfem, co obrazy, które oglądałem w wyraźny sposób uwidoczniają. Park w stylu angielskim, czy pawilon chiński udostępniany do zwiedzania za dodatkową opłatą zadowolą oczekiwania wszystkich tych, którzy lubują się w zwiedzaniu rezydencji pałacowych. Ja do tych osób nie należę. Skonstatuję tylko, że tak przez białostoczan ceniony pałac Branickich, zwany Wersalem Północy, to tylko drobna namiastka tego, co można zobaczyć w Sztokholmie.
Po południu odpuściliśmy dalsze zwiedzanie. Czekała nas bowiem atrakcja kulinarna. Nie mogliśmy będąc w Szwecji nie spróbować kiszonego śledzia, czyli surströmminga. Jest to tradycyjna szwedzka potrawa ze sfermentowanych śledzi bałtyckich znana przynajmniej od XVI wieku. Przed przyjazdem do Sztokholmu przygotowywaliśmy się do tego, jak przygotować ten szwedzki przysmak. Robert Makłowicz jadł surströmminga w restauracji podanego na kanapce z czerwoną cebulą i stwierdził, że ma intensywny smak, przypominający nieco camembert. Oglądaliśmy również jak przygotowują tę potrawę Szwedzi i wybraliśmy ten właśnie sposób.
piątek, 6 maja 2022
Pieczurki
Kamil jest zakręcony na punkcie miejskiej komunikacji autobusowej. Nasze wspólne wycieczki polegają więc często na tym, że on wybiera trasę i miejsce docelowe, a za przygotowanie spaceru i narracji na trasie odpowiadam już ja. Ostatnio, gdy miejscem docelowym naszej wyprawy okazały się być białostockie Pieczurki, zdałem sobie sprawę, że prawie zupełnie nie znam tej dzielnicy. Przejeżdżałem, ale nigdy nie bywałem. Wygoda, granicząca od północy z Pieczurkami była przeze mnie eksplorowana wielokrotnie, w lesie Bagno na skraju ulicy Sybiraków, czyli od Pieczurek na południe, nawet saneczkowałem w przeszłości z dziećmi. Ucieszyłem się więc na tę naszą kwietniową wyprawę.
Pieczurki kojarzą się głównie z XVIII-wieczną cegielnią, pracującą na potrzeby dworu Jana Klemensa Branickiego. Istotnie, według inwentarza sporządzonego po jego śmierci w roku 1771, Pieczurki liczyły 12 gospodarstw na 8 ćwierciach osiadłych i 3 pustych. Wieś odrabiała pańszczyznę w wymiarze 12 dni męskich i tyleż kobiecych łącznie w tygodniu. Zobowiązana była też do innych danin, gwałtów, posyłania stróży na potrzeby folwarczne. Posiadający barcie musieli oddawać połowę miodu do dworu. W Pieczurkach działała cegielnia skarbowa, odnotowana jako dwie cegielnie "do dachówki" i "do cegły". Obok znajdował się budynek mieszkalny strycharza. Wypalano tu cegłę głównie na budowę domów w Białymstoku. Proces wypalania jednego pieca trwał około tygodnia, zaś jednorazowa jego wydajność wynosiła 40 000 sztuk. Pieczurki należały do dóbr sobolewskich. Kościołem parafialnym dla mieszkańców wyznania katolickiego był kościół białostocki. Ludność unicka należała do parafii w Dojlidach.
Do Pieczurek prowadziła dzisiejsza ulica Słonimska, przy której rozlokowane było Przedmieście Pieczurskie, którego malowniczym akcentem był młyn wietrzny na wzgórzu. Przedmieście zaś odgrodzone było od Białegostoku bramą pieczurską stojącą tuż za dzisiejszym skrzyżowaniem ulicy Pałacowej z Warszawską.
W "Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich", wydawanym na przełomie XIX i XX wieków zapisano zapisano:
Pieczurki - wieś i uroczysko, powiat białostocki, gmina Dojlidy, 2 wiorsty od Białegostoku, 290 dziesięcin.
Pieczurki zostały przyłączone do Białegostoku na podstawie dekretu komisarza generalnego Ziem Wschodnich z 10 maja 1919 roku wraz z innymi przedmieściami i wioskami. Chodziło wówczas o zrównoważenie głosów społeczności żydowskiej, niechętnej w swej większości przyłączeniu Białegostoku do odrodzonej Rzeczypospolitej. Dzięki temu społeczność polska w mieście osiągnęła 55 %.
Z okresu międzywojennego wzmianki prasowe z Pieczurek, już dzielnicy Białegostoku pojawiały się w miarę regularnie.
Dominowały sprawy dotyczące nowych inwestycji na osiedlu: oświetlenia, dróg, szkoły, skupu butelek, osuszania łąk. Ale zdarzały się wzmianki natury obyczajowej:
20 grudnia 1919 roku Dziennik Białostocki donosił o kradzieży klaczy u mieszkańca Pieczurek, Piotra Olszewskiego. Wartość klaczy oszacowano na 5000 marek.
21 lutego 1932 roku ten sam Dziennik Białostocki pisał o bójce na Pieczurkach pomiędzy Kazimierzem Zaleskim, a Stanisławem Michalskim, który przebity nożem został odwieziony do szpitala żydowskiego.
Tajemniczy artykuł pojawił się w Reflektorze, 10.10.1934 roku. Józef Sosnowski kopiąc dół na kartofle odkopał w Pieczurkach szkielet ludzki. Nieznany jest mi wynik dochodzenia w tej sprawie.
Zanim jednak weszliśmy w ulicę Pieczurki wysiedliśmy z autobusu tuż przy budynku parafii ewangelicko-augsburskiej. Jak wiadomo, głównym kościołem tej wspólnoty był kościół przy ulicy Warszawskiej. W związku jednak z zanikiem tej wspólnoty po 1945 roku, budynek kościoła został sprzedany katolikom. Ewangelicy po latach rozpoczęli odbudowę dawnej wspólnoty o czym świadczy powstanie parafii przy ul. Dolistowskiej.
Krzyż z 1928 roku.
Kraniec dawnych Pieczurek wyznacza ciekawa budowla współczesnego kościoła pw. św. Józefa, wybudowana w stylu wczesnochrześcijańskim. Niestety nie dane mi było tym razem obejrzeć wnętrza kościoła.