niedziela, 2 lutego 2020

Malborskie reminiscencje

Do Malborka przyjeżdża się dla zamku. Uświadamiam to sobie spacerując ulicami miasteczka, mijając twarze z wypisanym na nich grymasem niezadowolenia, smutku, beznadziejności. Nieogoleni mężczyźni byle jak ubrani, kasjerka odpowiadająca opryskliwie, hotel w zaadaptowanych pomieszczeniach zabytkowego dworca kolejowego z lepiącymi się od brudu pokojami. Taka atmosfera wszechobecnej beznadziei jest charakterystyczna dla wielu miast i miasteczek prowincjonalnej Polski. Świadectwo przeżywania życia nie tak, bez istotnego pomysłu.

Malbork nie ma starówki. Zamiast niej mamy smutne socjalistyczne bloki. Na szczęście gdzieniegdzie można odnaleźć resztki starej niemieckiej zabudowy, która dodaje kolorytu miastu: XIV-wieczne resztki obwarowań miejskich: Bramę Mariacką i Bramę Garncarską, a także pochodzący z tego samego okresu budynek ratusza. Znajdziemy w Malborku również ciekawe przykłady architektury niemieckiej z okresu późniejszego.



Budynek dworca kolejowego z 1891 roku




Brama Garncarska z XIV wieku



 
Brama Mariacka z XIV wieku




budynek ratusza z XIV wieku






Tak więc do Malborka wybraliśmy się wraz z Kamilem dla zamku. Wybór miejsca na spędzenie wartościowo czasu w trakcie ferii nie był mój, choć byłem pod wrażeniem tego miejsca, a zwłaszcza narracji płynącej ze słuchawek audioprzewodnika, gdy odwiedziłem go z mymi kanadyjskimi genealogicznymi turystami we wrześniu 2018 roku.

Tym razem również się nie zawiedliśmy. Opowieści o procesie budowy zamku, wyrafinowanym systemie ogrzewania, regułach wyżywienia zakonników,  systemie toalet, wewnętrznym cmentarzu oraz ogrodach przenoszą w bardzo obrazowy sposób w przeszłość. Kolekcja bursztynów i wyrobów z tego drogocennego kamienia, który stanowił jedną z podstaw ekonomicznego prosperity Zakonu Krzyżackiego oszałamia wprost. Trochę szkoda, że zamkowa restauracja Gothic, tak zachwalana w internecie, działa tylko w okresie letnim. 

Przed wejściem można zobaczyć na zdjęciu jak duże były zniszczenia budynków po II wojnie światowej. Chwała decydentom za to, że największy kompleks zamkowy na świecie został odrestaurowany, bo idea wyburzenia również mogła zostać przecież zrealizowana.




W Malborku warto koniecznie zajrzeć do kościoła św. Jana Chrzciciela i nie zostawiać tego na ostatni moment, tak jak to my uczyniliśmy. Mogliśmy tylko przez chwilę zerknąć na wnętrze tuż przed ceremonią pogrzebową. Nie widziałem więc figury świętej Elżbiety Turyńskiej z 1410 roku, gotyckiego krucyfiksu z XV stulecia oraz Sądu Salomona, namalowanego około 1600 roku. Uwagę moją zwróciły natomiast piękne gotyckie ołtarze, ten główny z obrazem Matki Bożej z Dzieciątkiem, namalowany w 1629 roku.




Jeśli chodzi o stare malborskie cmentarze, prawie wszystkie przestały istnieć po 1945. Zachowany został jedynie cmentarz katolicko-ewangelicki przy ulicy Jagiellońskiej. Spoczywają na nim zarówno polscy, jak i niemieccy przedstawiciele przedwojennego Malborka czyli Marienburga. Ostatni pochówek odbył się w 1961 roku. Cmentarz jest mocno zaniedbany. Jedynie kilkanaście nagrobków posiada inskrypcje.


Wśród ocalałych nagrobków udało mi się zidentyfikować następujące nazwiska:


 Johann Meisner (1858-1925)


Berta Chodownik 


Jędruś Mossakowski 


August Hitchz (?) 1862-1937





Paulina (?) Jankowska, zm. 1947


Tadzio Sapielak (1947-1948)


Tadeusz Heek (1948-1949) 


Józef Jasiński (1918-1947)


Piotr Ścigocki


Scholastyka Paszkowska


Grzegorz Jerzy Tupieka (1882-1947)


Marianna Kuśmierek (1904-1949)


Paweł Pelowski (1870-1949)


Maria Bronisława Bartkowska


Rotnorski (?), zm. 1949


Genowefa Behrendt (1907-1950)


Waleria Chmura


Adam Bożęcki (1935-1961)


Michał Zemlik, Adam Zemlik


Józef Podralski (1917-1945)


Wiktoria Prillowa z Zygowskich, zm. 1947

Część nagrobków niemieckich była dla mnie nieczytelna.




Znalazłem również luźno walające się inskrypcje nagrobne na nazwiska: Feliks Orzęcki (1876-1940), Helena Osumek (1905-1957) i Józef Osumek (1891-1953).



 

środa, 22 stycznia 2020

Pani Helena i "Nasz Sztabiński Dom"

To był jeden z tych okropnych dni początku lipca, gdy dotarła do mnie wiadomość, że pani Helena nie żyje. 

Jeszcze pod koniec czerwca miałem okazję zamienić z nią parę słów w Jaminach na promocji książki. Krótko wcześniej przesłałem artykuł do redakcji "Naszego Sztabińskiego Domu", po dłuższej przerwie i właśnie na temat tego artykułu usłyszałem kilka ciepłych słów od niej.

Panią Helenę Kozłowską poznałem na drugim spotkaniu Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego w 2013 roku. Formuła naszych wiosennych spotkań już od lat jest niezmienna.  W piątki, gdy wszyscy zjeżdżamy do północno-wschodnich rubieży kraju z różnych części Polski a nawet świata, ma miejsce uroczysta kolacja z udziałem zaproszonych gości, głównie regionalistów, osób ważnych dla terenów, którymi się zajmujemy indeksując kolejne parafie. I na takim spotkaniu w piątek pojawiła się pani Helena, redaktor naczelna "Naszego Sztabińskiego Domu", niepozorna, drobniutka, aż trudno było na pierwszy rzut oka domyślić się, że stworzyła jeden z najlepszych miesięczników regionalnych. A wszystko dzięki niezwykłej aktywności, a także umiejętności nawiązywania i co ważne utrzymywania kontaktu z korespondentami pisma. Od 2013 roku regularnie w skrzynce pocztowej znajdowałem co miesiąc najnowszy numer pisma, a w styczniu 2014 roku opublikowany został mój pierwszy artykuł.

Wydania "Naszego Sztabińskiego Domu" to już pokaźna sterta na mojej półce. Gdyby tak przejrzeć je wszystkie znalazłbym tam artykuły Adama Czesława Dobrońskiego, Mariana Szamatowicza, teksty regionalistów i zwykłych mieszkańców Ziemi Sztabińskiej, ciekawostki ze starej prasy wynajdywane przez kolegę z Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego - Ryszarda Korąkiewicza, czy też moje ulubione, dla których zawsze chętnie sięgam po NSzD, opowieści Sławomira Grabowego. Członkowie Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego zawsze mogli liczyć na to, że nasze teksty ukażą się ww piśmie, które rozsyłane później bywało po całej Polsce i różnych innych zakątkach globu.

Dziękuję Pani za to, że miałem okazję Panią poznać, pani Heleno.

wtorek, 17 grudnia 2019

Ksiądz i rewolwer

Nowy Dwór, wówczas jeszcze miasteczko na prawach miasta (prawa miejskie odebrane w 1934 roku) położone nieco na uboczu głównych szlaków na Ziemi Sokólskiej. W miasteczku ludność wyznaniowo wymieszana. Synagoga, cerkiew, kościół. W rynku targi koni i bydła. Domy drewniane, kryte strzechą. Ksiądz Zygmunt Wirpsza przybył do Nowego Dworu prawdopodobnie na przełomie lat 70. i 80. XIX wieku z sąsiedniej parafii w Dąbrowie Grodzieńskiej. Takie nazwisko księdza wikarego widać w metrykach tejże parafii w Dąbrowie w latach 1877-1879.

W 1881 roku jako proboszcz parafii nowodworskiej wraz z panem Eynarowiczem z nieodległej Kudrawki rozpoczyna pracę przy murowaniu kościoła oraz grodzeniu cmentarza. Jakoś jednak nie wszystko idzie jak należy. Czy to marazm małego miasteczka, różnorakie problemy dnia codziennego, czy też brak lokalnych liderów sprawia, że prace nie posuwają się naprzód. Pisze o tym "Gazeta Świąteczna" w numerze 52 z 1885 roku:

"Z okolic Nowego Dworu, co leży w gubernji Grodzieńskiej, donoszą nam, że przed czterema już laty przymurowano połowę kościoła w tem miasteczku i pokryto dachem, a to kosztem i pracą parafjan, za staraniem zaś księdza proboszcza Wirpsza i pana Ejnarowicza, dziedzica z Kudrawki. Od tego jednak czasu parafjanie i bractwo kościelne przestali jakoś dbać o swój dom Boży. Ściany są nagie, a nawet tynk z nich odpada, że żal patrzyć. Dwa obrazy sprowadzone dawniej za dwieście rubli muszą stać dotąd w magazynie i jest obawa, żeby ich tam szczury nie popsuły. Cmentarz kościelny został do połowy otoczony murem kamiennym, a reszty ogrodzenia doczekać się niemożna. Ksiądz proboszcz chciałby się jak najprędzej zabrać do tych robót, przypomina wraz ze swym organistą o potrzebach kościoła ludowi, ale parafjanie są opieszali. Spodziewamy się jednak, że przecież nareszcie się wzruszą i o zaopatrzeniu swej świątyni we wszystko naprawdę pomyślą."


Ciekawi mnie zwłaszcza, jaki był dalszy los tych obrazów za 200 rubli.

...

5 lat później miasteczko budzi się jednak z marazmu. Przeszywa je jak strzałą straszna i jednocześnie dziwna wiadomość:

"O smutnym wypadku donosi nam czytelnik Gazety: "W Nowym Dworze (co leży koło źródeł rzeki Bobry) proboszcz tamtejszy, ks. Wierpsza, wróciwszy z drogi na plebanję chciał oczyścić rewolwer. Mając jednak krótki wzrok, nie zauważył, że niektóre kule siedzą w bębenku. Podczas majstrowania cyngiel został przez nieostrożność pociągnięty, padł strzał i kula, trafiwszy księdza w samo czoło, pozbawiła go życia. Zwłoki pogrzebane zostały na cmentarzu parafialnym, a prowadził je na miejsce wiecznego spoczynku proboszcz z Zalesia. Parafjanie wstrzymali się podczas zapust od tańców i muzyki, bez której nawet uroczystości weselne się odbywały"



Przede wszystkim zwraca uwagę ten nieszczęsny rewolwer. Po co proboszczowi w tej prowincjonalnej mieścinie był taki przedmiot. Czy czasy były niespokojne? Czy prowadzenie parafii w Nowym Dworze było niebezpieczne? A może takie zwyczaje wtedy panowały wśród proboszczów? Po drugie, czy to rzeczywiście był przypadek? Przypuszczam, że wśród mieszkańców Nowego Dworu do dziś może istnieć w pamięci zbiorowej pamięć o księdzu, który przez nieuwagę pozbawił się życia.

Wątpliwości nie rozwiewa akt zgonu księdza Zygmunta Wirpszy (takie nazwisko widnieje w akcie zgonu) zapisany w księdze pogrzebanych parafii w Nowym Dworze z roku 1890 pod numerem 91. Według tego lakonicznego zapisu ksiądz Zygmunt Wirpsza zginął отъ выстрела съ револьвера самымъ. Miał 53 lata. Ciało zmarłego księdza pochowane zostało na nowodworskim cmentarzu parafialnym przez księdza Franciszka Mackiewicza tego samego dnia, 20 grudnia 1890 roku.

środa, 4 grudnia 2019

Rozalia Usarek z domu Kubica

Jeśli chodzi o odkrycia genealogiczne ostatniego czasu, przeglądając Akta Stanu Cywilnego z Odolanowa dostępne w w serwisie BASIA, znalazłem akt zgonu Rozalii Usarek z Kubiców. Rozalia była żoną Jana Uzarka, czyli moją 4xprababcią. Tak na marginesie, ciekawe byłoby sprawdzenie, czy Robert Kubica ma korzenie w okolicach Odolanowa. 4xprababcia to osoba, do której żadna pamięć rodzinna nie sięga. Wszystko co o niej wiem, dowiedziałem się przeglądając dokumenty archiwalne. Rozalia była matką Wojciecha Uzarka, Wojciech natomiast ojcem Marcina, który w 1889 roku uznał za swą córkę moją prababcię Józefę. Może więc Marcin nie był biologicznym ojcem Józefy? Nawet jeśli nie, to i tak Józefę z Uzarkami połączyły więzy rodzinne i kulturowe, dzięki małżeństwu rodziców. Może kiedyś wykonam badania DNA, aby spróbować to ustalić.




Rozalia Usarek z Kubiców, zmarła jako wdowa 24 sierpnia 1881 roku w Garkach, gdzie przychodziły na świat dwa kolejne pokolenia Uzarków. Zmarła w wieku 78 lat, dożyła więc sędziwego wieku. Według powyższego aktu zgonu urodziła się także w Garkach.

Nazwisko Rozalii zapisano powyżej jako Usarek i jest to poprawna forma tego nazwiska, występująca w okolicach Odolanowa. Ale moja prababcia Józefa zapisywana była jako Uzarek. Forma nazwiska została zmieniona w czasach, gdy ludzie nie przywiązywali do jego formy takiego znaczenia, jakie nadaje mu nasze pokolenie.