wtorek, 28 listopada 2017

"Wspomnienia odolanowskie" Artura Rhode

Dotarła do mnie wydana niedawno kolejna część wspomnień Artura Rhode, pt. "Wspomnienia odolanowskie".  Autor zanim został pastorem parafii ewangelickiej w Ostrzeszowie, pełnił podobną funkcję w Odolanowie, do którego trafił w roku 1889. Książka jest przede wszystkim doskonałym dokumentem dla badaczy codziennego życia parafii ewangelickiej na pograniczu kulturowym polsko-niemieckim w południowej Wielkopolsce pod koniec XIX wieku.

Ja znalazłem w niej sporo fragmentów interesujących z punktu widzenia genealogicznego. Mój prapradziadek Marcin Uzarek pochodził ze wsi Garki koło Odolanowa, a jego przodkowie zamieszkiwali okolicę przynajmniej od końca XVIII wieku. Artur Rhode przedstawia w sposób bardzo obrazowy położenie geograficzne Odolanowa w dolinie rzeki Baryczy, na bagnistych terenach, co było główną przyczyną rozproszonego rozwoju tego miasta podzielonego na trzy odrębne jednostki osadnicze: przedmieście Górka z drewnianym kościołem świętej Barbary, centrum miasta z kościołem świętego Marcina i przedmieście zamkowe z nieistniejącym już kościołem Świętego Krzyża. Poza opisem położenia miasteczka, znajdziemy w książce wiele szczegółów dotyczących rozwoju historycznego poszczególnych jego części.

Jest też sporo uwag dotyczących okolicznych wiosek. W ten sposób dowiedziałem się, że Garki była jedną z głównych wsi zamieszkałych przez ewangelików i po roku 1891 stykała się z nowo wybudowaną szosą wiodącą z Odolanowa do Granowca. W Garkach, Granowcu i Bogdaju dominowały takie nazwiska, jak Kromarek, Kubica, Kolata, Waldeck, Marschalek i Rostalski (widać tę dominację w XIX wiecznych księgach stanu cywilnego parafii katolickiej w Odolanowie), a osoby je noszące były częściowo pochodzenia niemieckiego, jednak mówiły niemal wyłącznie po polsku. Moja 4xprababcia Rozalia nosiła panieńskie nazwisko Kubica, mieszkała w Garkach i była wyznania katolickiego, więc wskazania autora prowadzą do pytań, jak to było w jej przypadku. Podobnie z dużym zainteresowaniem czytałem o codziennym życiu parafii ewangelickiej i realiach życia chłopów ewangelików, zamieszkujących okolice Odolanowa, mając na uwadze, że Katarzyna Trocha, jedna z moich antenatek mogła pochodzić z takiej właśnie chłopskiej rodziny ewangelickiej.

Autor sporo miejsca poświęca opisom posługi duszpasterskiej wśród ludności z Odolanowa i okolic, wyjeżdżających do pracy do Niemiec. Znalazł się więc i fragment podsumowujący przyczyny masowego wyjazdu na saksy. Być może realia takie, jak opisane niżej były przyczyną wyjazdu do Niemiec Marcina Uzarka:

"Chłopi byli przeważnie drobnymi rolnikami żyjącymi w ubogich warunkach. Wraz ze wzrostem liczby ludności podział gospodarstw doprowadził do tego , że w wielu przypadkach doszło do powstania karłowatych gospodarstw i chałupniczych miejsc pracy. Praca w lesie stanowiła główną okazję do dodatkowego zarobku. Jednak biedna okolica wraz ze swymi bagnistymi i piaszczystymi terenami nie była w stanie wyżywić na dłuższą metę ludności. Gdy na początku lat 70. XIX wieku Niemcy przeżyły wielki rozkwit gospodarczy, gdy robotnicy wiejscy ze środkowych Niemiec napływali do szybko rosnących miast niemieckich, gdy wzrastające areały uprawy buraka cukrowego wymagały jeszcze większej liczby robotników niż dotąd zatrudnianych  w bardziej ekstensywnych warunkach gospodarki, wtedy zaczęły się wyjazdy na saksy. Rok za rokiem wędrowały setki i tysiące ludzi do środkowych Niemiec, początkowo do prac ziemnych przy budowie dróg i kolei, potem głównie na pola buraków cukrowych i pszenicy do prowincji saksońskiej oraz do Anhaltu i Brunszwiku. Potem wielu podejmowało pracę w przemyśle, w szczególności w wełniarniach i przędzalniach w Blumental i Delmenthorst. Spośród parafii liczącej 3.300 dusz wyjeżdżało ponad 400 do pracy na saksy, przeważnie młode dziewczyny i chłopcy, jednak także świeżo poślubieni małżonkowie, przy czym jedynie rzadko zdarzała się okazja, aby mąż i żona w tym samym miejscu znaleźli pracę. Wędrówkę określano powszechnie jako wyjazd "w świat", gdyż wyobrażenia mieszkańców wsi o geografii były mizerne, odległość określała przeważnie cena biletu kolejowego: np. on pracuje 45 fenigów za Halle."

Marcin Uzarek wyjechał właśnie do Halle, jak udało się ustalić niedawno. Być może i on określał odległość z Garek do Halle ceną biletu kolejowego.

Realia geograficzne i socjologiczne Odolanowa i okolic w końcówce XIX wieku, stanowiące esencję tej książki, są dla mnie najciekawsze. Myślę, że osoby, których korzenie prowadzą właśnie do południowej Wielkopolski znajdą w niej wiele interesujących fragmentów, pomocnych w badaniach genealogicznych, rozumianych nie tylko jako dopisywanie kolejnych antenatów do drzewa genealogicznego, ale głównie jako próba zrozumienia życia przodków, procesów społecznych i historycznych, położenia geograficznego i wielu innych czynników wpływających na ich codzienne życie.

Artur Rhode "Wspomnienia odolanowskie", Biblioteka Publiczna im. Stefana Rowińskiego, Ostrów Wielkopolski, 2017

niedziela, 19 listopada 2017

Z akt miasta Poznania. Kartoteka ewidencji ludności 1870-1931

Warto czytać czasopismo genealogiczne More Maiorum! Zamieszcza między innymi informacje o różnego rodzaju zasobach historycznych dostępnych w internecie. Dzięki tego rodzaju wzmiance trafiłem na stronę zawierającą Kartotekę ewidencji ludności z lat 1870-1931 - zasób należący do akt miasta Poznania, zdigitalizowany oraz zaopatrzony w alfabetycznie ułożony indeks nazwisk, co bardzo ułatwiło przeszukiwanie.

Nie spodziewałem się jakichś szczególnych odkryć. Ot, przybędzie mi trochę informacji dotyczących adresów, pod którymi mieszkali moi Paczkowscy przodkowie - myślałem. Myliłem się jednak. Znalazłem 5 fiszek - wszystkie dotyczyły pokolenia moich pradziadków i prapradziadków. Zawierały informacje z okresu od początku XX wieku do lat 20-ych, z których jedna przyniosła informację zupełnie nową i nieoczekiwaną.

Pierwsza z odnalezionych kart (nr 456) zawierała informacje o prapradziadkach: Wawrzyńcu Paczkowskim (zapisany jako Paczkowski Lorenz z niemiecka) i Katarzynie z Urbaniaków. Razem z nimi zapisana jest córka Rozalia Paczkowska, urodzona 30 sierpnia 1882 roku - starsza siostra pradziadka Józefa. (Tak a propos, metryki chrztu Rozalii nie znalazłem przeszukując kiedyś księgi chrztów parafii Kiekrz. Odpis metryki urodzenia Rozalii otrzymałem dopiero w zeszłym roku od pana Ryszarda, który przeczytał jeden z artykułów na moim blogu i przesłał wraz z odpisem metryki również zdjęcie Rozalii. Jak dotąd jest to jedyne zdjęcie rodzeństwa pradziadka Józefa Paczkowskiego, jakie posiadam.) Wracając do karty, zapisane jest, że Rozalia urodziła się w Jeżycach, choć jak wiadomo ze wspomnianego odpisu, urodziła się, jak i inne rodzeństwo w sąsiednich Krzyżownikach. Obok nazwiska Paczkowski Lorenz zapisano Müller, co jest kolejnym potwierdzeniem jego profesji młynarskiej. Niestety kompletnie nieczytelne są dla mnie zapisy w rubryce Wohnung - zamieszkanie.

Druga karta (nr 475) dotyczy praprababci Katarzyny Paczkowskiej z Urbaniaków. Odnotowano na górze nazwisko jej męża oraz zaznaczono krzyżykiem informację o jego zgonie. Niewiele nowego wnosi ta karta. Data i miejsce urodzenia Katarzyny, a także data jej zgonu były mi już od dawna znane. Jedyna nowa informacja znalazła się w rubryce Wohnung. Wynika z niej, że już jako wdowa mieszkała 9 listopada 1904 roku nadal w Krzyżownikach. Pozostała część tej rubryki nie jest dla mnie czytelna.

Kolejna trzecia już karta (nr 384) dotyczy pradziadka Józefa Paczkowskiego. Pierwsza adnotacja pochodzi z 11 stycznia 1904 roku, gdy zapisano, że mieszkał w Krzyżownikach. Kolejne informacje pochodzą już z czasów po pierwszej wojnie światowej. Jest informacja o żonie Józefie z Uzarków i jej dacie zgonu (15 lutego 1923) oraz o dzieciach: Feliksie  - moim dziadku i jego siostrze Helenie. Oboje urodzeni w Bottrop - przyjechali do Polski z rodzicami i zostali zameldowani w odpowiednim urzędzie 4 marca 1919 roku. Zapiski z 1919 roku sporządzone zostały w języku niemieckim, ten z 1923 roku (o zgonie Józefy) już po polsku.


Równie ciekawa jest karta dotycząca Rozalii Paczkowskiej. Pierwsza wzmianka o zamieszkiwaniu w Krzyżownikach została sporządzona 4 stycznia 1897 roku. Ale zupełną nowością jest wpisana data ślubu z Pawłem Turkiem - 27 października 1909 roku.


Najciekawsza jednak jest ostatnia karta dotycząca drugiej żony pradziadka Józefa Paczkowskiego - Marii z Kaczmarków. Maria urodziła się w Psarskich w 1893 roku. Rodzicami byli Stanisław i Magdalena z Sobkowiaków. Ślub z Józefem wzięła dość szybko, bo już 28 kwietnia 1923 roku, czyli nieco ponad 2 miesiące po śmierci pierwszej żony - Józefy. Józef miał na wychowaniu na pewno trójkę dzieci: Aleksandra Kurosińskiego - syna Józefy z pierwszym mężem oraz dwójkę swoich dzieci. Zapewne ten fakt wpłynął na chęć szybkiego ponownego ożenku. Pomoc kobiety w wychowaniu dzieci była nie do przecenienia. Józefowi i Marii urodziła się jeszcze jedna córka Zofia, skonfliktowana później z dużą częścią rodziny. Ale od nikogo z rodziny nie słyszałem wcześniej, że Maria miała jeszcze jedną córkę!

Karta Marii Paczkowskiej z Kaczmarków musiała zostać sporządzona już w 1923 roku, choć na niemieckim druku to uczyniono.  Zapisano bowiem, że jest żoną kolejarza Józefa Paczkowskiego.

Pod danymi Marii wpisano zaś dane córki, również Marii, urodzonej 31 grudnia 1923 roku. Dziecko musiało umrzeć zaraz po urodzeniu, obok imienia dorysowano bowiem krzyżyk, a w polu Wohnung wpisano "przyj. (przyjęto) 23.12.1923 z Krzyżowniki, Poznań, 6.1.24 matkę z powrotem, Krzyżowniki, Poznań." Jak rozumiem Maria trafiła do Krajowej Kliniki dla kobiet i szkoły położnych 23 grudnia 1923 roku. 31 grudnia urodziła córkę, która wkrótce zmarła, a 6 stycznia kolejnego roku została wypisana ze szpitala  do domu.

Tu pojawia się szereg pytań, na które pewnie nie będę znał odpowiedzi. Czy Maria była córką Józefa? Jeśli tak, czy została poczęta jeszcze w marcu 1923 roku, gdy Józef był w żałobie po śmierci pierwszej żony?  A może została poczęta później, już po ślubie i urodziła się zbyt wcześnie, co mogło być przyczyną jej wczesnego zgonu? No i trzecia możliwość taka, że Maria nie była córką Józefa.

Wydawałoby się zwykłe fiszki z danymi meldunkowymi, a jaka waga gatunkowa zagadki.



środa, 1 listopada 2017

Ojciec

Gdy miałem 4 lata lubiłem jeździć z ojcem na działkę przy Wylotowej. Po prawej stronie stało wysokie drzewo, za nim buda - prowizoryczny budynek gospodarczy, którego wnętrze kryło łóżko polowe i jakiś stary mebel z szufladą. W okienku swą sieć zawsze rozpinał pająk krzyżak. Po drugiej stronie działkowego podwórka mieszkał pies w budzie, a za nią stały namioty kryte folią, w których ojciec hodował ogórki i pomidory. Całość otaczała przestrzeń pełna sadzonek ziemniaków. Tak to pamiętam.

Pierwszym naszym psem działkowym był Murzyn, dość łagodny kundel o czarnej sierści, po nim przyszła Norka, równie sympatyczna jasnobrązowa kundlica. Trzeciego z kolei psa miałem honor sam nazwać. Dostał ksywkę Bocian. Długo nie pożył, zakończywszy swój psi żywot pod kołami jakiegoś samochodu. Najbardziej nie lubiłem czwartego, Tatara. Ganiał mnie dookoła tatowego Żuka i chciał ugryźć w tyłek.

Z gałęzi wysokiego drzewa ojciec wycinał dla mnie fujarki, na których grało się jeden dzień, nie dłużej. Później stawały się bezużytecznym kawałkiem drewna. Spod dachu budy wyciągał zaś delikatne wróble jajeczka, które nieporadnie upuszczałem na ziemię.

Z działki przywoziłem pudełka po zapałkach pełne stonek ziemniaczanych, much, chrabąszczy i najbardziej atrakcyjnych, gdyż wykopywanych spod powierzchni ziemi pędraków. Raz przywiozłem zdechłego kreta. Chciałem go karmić na balkonie naszego blokowego mieszkania, aby ożył, ale mama nie wyraziła na to zgody.

W takim działkowym namiocie foliowym jadłem swe najlepsze śniadanie w życiu - jajecznicę ze szczypiorem usmażoną przez ojca na jakimś prowizorycznym palenisku.

Największa przygoda dzieciństwa również zdarzyła się na działce. Pojechaliśmy wieczorem. Spaliśmy w totalnej ciemności we wnętrzu budy na polowym łóżku. Długo nie mogłem zasnąć, wsłuchując się w chrobotanie myszy grasujących wewnątrz. Rano wstaliśmy wcześnie wraz ze świtem i poszliśmy na ryby do starego koryta Warty. Trzymałem w rękach wędkę, uczyłem się działania spławika i z największą przyjemnością obserwowałem pojawiające się w wiaderku ryby. Przywieźliśmy wtedy do domu 4 krasnopiórki. Z prawdziwego polowania.

niedziela, 29 października 2017

Stefan Rybi. Uwagi laika na temat malarstwa.

Po jednej stronie ulicy bloki komunalne, tzw. Barszczańska. Po drugiej garaże i mury mozolnie od wielu już lat wznoszonego nowego kościoła. Dalej za nimi teren torowiska, w sensie komunikacyjnym rzeczywista granica oddzielająca południowe Starosielce od Nowego Miasta. Prawdziwym centrum tego miejsca jest pawilon Biedronki. Przyczułki cywilizacji stanowią też salonik prasowy oraz wytwórnia ciast i tortów w pobliżu. W takiej to scenerii stoi dość nietypowa kaplica. Nic w tej prowizorycznej konstrukcji architektonicznej nie jest harmonijne. Ni to magazyn, ni pomieszczenie gospodarcze z dobudowaną drewnianą wieżyczką. Wrażenie tymczasowości potęgują drzwi wejściowe, jakby zapożyczone z osiedlowego sklepu spożywczego. Ale może właśnie dzięki tym dysharmoniom, taki właśnie kościółek pasuje do sąsiedztwa: bloków komunalnych, torowiska i garaży. Współgra z miejscem.


Podobna dysharmonia panuje we wnętrzu kaplicy. Ławki  z odzysku, krzesła takie i owakie, konfesjonały przypominające stylem meble schyłku komuny, na jednej ze ścian ten cukierkowaty, nieco kiczowaty, lecz bardzo popularny jak Polska długa i szeroka obraz Jezusa Miłosiernego, po drugiej stronie ołtarza kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, a także ciekawe, oryginalne, wykonane z metalowych prętów przedstawienia drogi krzyżowej na ścianach bocznych. W prezbiterium zaś obraz z innego świata, nie pasujące do eklektyzmu wnętrza kaplicy przedstawienie Przemienienia Pańskiego.

Przemienienie Pańskie to wydarzenie z życia Jezusa. Zostało opisane w ewangeliach świętego Mateusza, Marka i Łukasza, według których Jezus zabrał trzech swoich uczniów: Piotra, Jakuba i Jana na górę, gdzie ujrzeli go w nieziemskiej chwale rozmawiającego z Mojżeszem i Eliaszem. Nowy Testament został połączony we wspomnianej scenie ze Starym. Papież Kalikst III wprowadził Przemienienie Pańskie do kanonu świąt kościelnych po zwycięstwie wojsk chrześcijańskich z Turkami pod Belgradem w roku 1456. W kościele wschodnim obchodzone było jako święto już w VI wieku. Należy do 12 głównych świąt kościoła prawosławnego.


Na obrazie w centralnym miejscu widać uniesionego Chrystusa ze złocistą aureolą na tle rozświetlonej poświaty. Towarzyszą mu postaci Mojżesza, trzymającego tablice kamienne z dziesięcioma przykazaniami oraz Eliasza, obie w jednolitej przyciemnionej tonacji. Szaty realnych postaci natomiast, czyli uczniów noszą żywe barwy błękitną i karminową.

Miałem przyjemność oglądać niedawno wystawę malarstwa Stefana Rybiego w Operze i Filharmonii Podlaskiej, który jest autorem powyższego obrazu w starosielskiej kaplicy. O ile dość łatwo jest odczytać treść obrazu religijnego malowanego na specjalne zamówienie, jak powyżej, o tyle z malarstwem oglądanym na wystawie miałem problem. Pełno w nim symboliki, jest głęboko intelektualne. Niestety dla kogoś z przysłowiowej ulicy,  bez gruntownej wiedzy na temat historii sztuki i nauk pokrewnych jest dość trudne. Czy interesujące? Bardzo. Mógłbym stać i wpatrywać się godzinami w obrazy Rybiego, gdybym tylko miał tyle czasu i zastanawiać się, co też zostało na nich przedstawione. Czy Chrystus ukrzyżowany na maszcie płynącego statku to metafora codziennego towarzyszenia chrześcijaństwa w podróży przez życie? Co dokładnie oznacza scena krzyżowania w kolejnym z dzieł? Obojętność? Czy piętrzące się mury wysokiej budowli i człowiek na schodach oznaczają ucieczkę? Co robi anioł wychodzący z wnętrza kobiecej piersi? Czy to symbol opieki? Wreszcie co symbolizuje anioł na pustej polnej drodze wśród śniegu i lodu? Pytania mógłbym mnożyć. Spójrzcie zresztą sami. Ciekaw jestem, jakie są wasze skojarzenia.










Stefan Rybi przyznaje się do nauki kunsztu malarskiego pod okiem Aleksandra Welsa. Fascynacje malarskie odnajduje zaś u malarzy flamandzkich: Pietera Breugela i Vermeera van Delfta. Spoglądając okiem laika na dzieła zawieszone w salce białostockiej Opery i Filharmonii Podlaskiej myślę sobie, że symboliki niełatwej do odczytania nie powstydziłby się sam Hieronim Bosch. Patrząc na wznoszące się ku niebu opuszczone bądź ginące gdzieś za mgłą budowle, rozpadające się fragmenty tkanin, widzę podobieństwo również do malarstwa Zdzisława Beksińskiego, co prawda o wiele bardziej katastroficznego.

Patrząc na niektóre obrazy z elementami pejzażu, mam zaś przed oczami krajobrazy, które widzę jadąc samochodem do Tykocina drogą przez Złotorię i Siekierki. Z pewnością coś jest na rzeczy - autor kawałek dzieciństwa spędził w tej drugiej miejscowości.

A gdyby chcieli Państwo odnaleźć ślady Stefana Rybiego w przestrzeni miejskiej Białegostoku, warto przyjrzeć się niektórym ze sgraffiti w samym centrum, które powstawały w roku 1973 przed finałem ogólnopolskich dożynek i które turystom wydają się czasami dziełami sprzed kilku wieków. Warto również zajść do innego ze starosielskich kościołów, pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny z Guadelupe, w którym możemy podziwiać cały ołtarz główny, który wyszedł spod ręki mistrza.

Janka Werpachowska "Stefan Rybi. Jestem wierny holenderskim mistrzom", Kurier Poranny, 16 stycznia 2012,

Elżbieta  Kozłowska-Świątkowska "Święci Białegostoku", Archidiecezjalne Wydawnictwo św. Jerzego, Białystok, 2012