poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Sidra

Wysypaliśmy się z pociągu relacji Białystok - Suwałki wprost w żar lejący się z nieba. Jakiż kontrast z klimatyzowanym wagonem pociągu REGIO. Trafiliśmy akurat w najcieplejszy dzień tegorocznego lata. Sidra jako punkt docelowy wycieczki organizowanej przez Klub Przewodników Turystycznych? Dlaczego nie. Okazuje się, że ta senna miejscowość posiada wiele cennych pamiątek po dość oryginalnej przeszłości. Pierwsze informacje o Sidrze pochodzą z pierwszej połowy XVI wieku, gdy za sprawą Iwana i Łukasza Wołłowiczów rozpoczęła się akcja osadnicza na terenach puszczańskich. Ale osobą, która przysłużyła się w największym stopniu miejscowości, był podkanclerzy Wielkiego Księstwa Litewskiego, współtwórca reformy zwanej pomiarą włóczną, późniejszy kasztelan wileński i kanclerz Wielkiego Księstwa Litewskiego - Ostafi Wołłowicz. Zaś kres istnieniu miasteczka przyniósł dopiero wiek XIX, gdy po powstaniu styczniowym odebrano Sidrze prawa miejskie.

Ze stacji kolejowej ruszyliśmy spacerem mijając cygańską górkę w dali i osiedle domów wyrosłe po wojnie w miejscu dawnych wałów przeciwpowodziowych. Kierowaliśmy się w stronę drewnianego dworu Eynarowiczów. Sidra do dziś zachowała kształt nadany jej przez Ostafiego Wołłowicza, który w myśl pomiary włócznej podzielił założenie sidrzańskie na część rezydencjonalną i folwarczną. Później, mimo że Sidra trafiła w ręce Potockich, następnie Szczuków, znów Potockich, by na przełomie wieków XVIII i XIX wejść w posiadanie twórcy przemysłowej Łodzi, Rajmunda Rembielińskiego, nadal wyraźny był podział na dwie części utworzone przez Ostafiego Wołłowicza. Część folwarczna po 1816 roku stała się własnością rodziny Eynarowiczów i weszła w skład dóbr z centrum w Kudrawce.

Drewniany dworek powstał w latach 20-ych XX wieku. Wzniósł go ostatni z Eynarowiczów, Stanisław. Przez mieszkańców Sidry zwany był pałacem, dzięki swej oryginalnej drewnianej architekturze, obszerności wnętrza, facjatom i ulokowaniu. Z jego okien rozciągał się widok na rzekę Sidrę w dole i jej rozlewiska, sztuczne stawy i aleję lipową, której pozostałościami doszliśmy do opuszczonego od dekady budynku. Dziś trudno to sobie wyobrazić, okolicę dworu od doliny Sidry i stawów oddzielają krzewy i wysokie drzewa.

Oglądając niszczejące ściany budynku i ekspansję dzikiej roślinności wokół można było zadumać się nad niewykorzystanym potencjałem tego miejsca. Stanisław Eynarowicz na przykład wspominany był na kartach "Szczenięcych lat" Melchiora Wańkowicza, który przed wojną w dworze swego stryja w nieodległej Mikielewszczyźnie spędzał wakacje. Po wojnie, mimo, że na terenie zabudowań folwarcznych powstał PGR, budynek dworu został uratowany przed rozebraniem przez miejscowego społecznika, lekarza Mieczysława Kuźmę. Od lat 50-ych w dworku mieściła się między innymi porodówka, gabinet okulistyczny, a na piętrze mieszkanie lekarza i jego rodziny. Był on także twórcą miejscowego odkrytego basenu przyciągającego w ciepłe dni spragnionych kąpieli podlasian. Ośrodek zdrowia przestał istnieć w ubiegłej dekadzie i paradoksem historii jest to, że w czasach wolności osobistej i gospodarczej nie znalazł się nikt dotychczas, kto miałby pomysł na wykorzystanie budynku dawnego dworku. Historie związane z Eynarowiczami czy wakacjami młodego Melchiora Wańkowicza mogłyby ujrzeć nieco więcej dziennego światła, a starania Mieczysława Kuźmy o uratowanie dworku, jego petycje do Bolesława Bieruta, starania o wtłoczenie więcej życia w zapadłą wieś zasokólską mogłyby stać się podstawą ciekawego scenariusza filmowego.




W drodze do centrum wsi, dawnej części rezydencjonalnej, mijaliśmy ruiny młyna. Został wybudowany w roku 1890 przez Kazimierza Eynarowicza, który wzniósł również większość zabudowań folwarcznych. Część z nich przetrwała do dziś, znajduje się w rękach prywatnych, a wygląd ich świadczy o lepszej kondycji od zabudowań dworu. Młyn działał jeszcze długo po II wojnie światowej. W internecie pojawiły się niedawno zdjęcia jeszcze z 1979 roku. Mimo, że dotknięty pożarem prezentował się w całości. Niecałych 30-u lat trzeba było, aby z murów młyna pozostały nędzne resztki. Jeszcze parę, paręnaście lat...




Centrum dawnej części rezydencjonalnej Sidry bez wątpienia musiał stanowić zamek. Źródła przekazują, że pierwsza budowla obronna wybudowana została jeszcze w latach 30-ych XVI wieku przez Bogdana Wołłowicza, ojca wspomnianego Ostafiego, który ją z kolei rozbudował. Badania prowadzone w latach 70-ych XX wieku wykazały, że zamek zbudowany był na planie wydłużonego prostokąta, posiadał wielokątny wykusz i basztę. Zniszczony został w czasie potopu szwedzkiego. Później Pottocy przebudowali ruinę w rezydencję pałacową. Kres przyniósł jej XIX wiek, gdy dobra sidrzańskie (część rezydencjonalna) zostały po powstaniu styczniowym skonfiskowane rodzinie Husarzewskich. Dziś na wzgórzu za szkołą widać ledwie odrosłe od ziemi kamienie ruin przypominające, że niegdyś stała w tym miejscu budowla obronna oraz tajemniczą piwniczkę.




Najokazalszą budowlą zabytkową Sidry jest dziś kościół, którego budowę rozpoczął Stanisław Antoni Szczuka w roku 1705, dokończył zaś dopiero w latach 80-ych XVIII wieku Ignacy Potocki. Kościół wzniesiony został w stylu klasycystyczno-barokowym,  a projektantami byli Józef Piola i Józef Fontana II, na Podlasiu znani jako autorzy projektu założenia klasztorno-kościelnego w Szczuczynie.




Pamiętam, gdy pierwszy raz przyjechałem do Sidry wiele lat temu, miałem nadzieję spojrzeć na unikatowy obraz Matki Boskiej malowany na blasze z około 1644 roku, o którym wyczytałem w starym przewodniku. Nie było jednak takiego w kościele. Pytałem osoby pochodzące z Sidry, nikt o takim obrazie nie słyszał. Podczas wycieczki klubowej tym razem udało się, mieliśmy okazję oglądać obraz Madonny z Dzieciątkiem, starszy niż sam kościół, prawdopodobnie przywieziony z Włoch, przez któregoś z fundatorów.




Kościół w Sidrze wzniesiono dopiero w XVIII wieku, gdyż wcześniej miasteczko stanowiło jedno z centrów podlaskiej reformacji, posiadając własny zbór kalwiński od końca XVI wieku. Wspominany wcześniej Ostafi Wołłowicz przeszedł z prawosławia na kalwinizm i to on musiał być fundatorem zboru w Sidrze, skoro w swym testamencie z 1587 roku napisał, że chce zostać pochowany właśnie w krypcie sidrzańskiej świątyni. Historycy zwracają uwagę, że zapis w testamencie przekazujący majątek zboru Rzeczypospolitej, jeśliby następcy mieli coś przy nim zmienić, skutecznie chronił budynek przed zniszczeniem przez dłuższy czas. Dopiero za Ignacego Potockiego w końcówce XVIII wieku gmina kalwińska przestała istnieć, a sam zbór popadł w ruinę podczas I wojny światowej. Wówczas to przeniesiono trumny z krypty zboru do kościoła dworskiego w Siderce. Być może również tę ze szczątkami wielkiego Ostafiego. (Warto wspomnieć, że wpływał on również na historię dzisiejszej metropolii, czyli Białegostoku. Mianowice po śmierci szwagra Piotra Wiesiołowskiego starszego, opiekował się wdową po nim, a swoją siostrą Katarzyną, a także jej małoletnimi synami Janem i Piotrem. Byli oni kształceni w duchu kalwinizmu, a pierwszy kościół białostocki mógł stać się wówczas zborem kalwińskim.) Teren ruin zboru kalwińskiego w Sidrze został przebadany równolegle z ruinami sidrzańskiego zamku. Dziś uporządkowany, zlokalizowany w samym centrum miejscowości, stanowi ciekawą pamiątkę przeszłości.




Po krótkim rekonesansie w sąsiedztwie ruin wycieczka ruszyła za miasto w kierunku cmentarza katolickiego. W jego starszej części znajduje się kilka ciekawych nagrobków, jak ten najokazalszy Benedykta Stebelskiego, starosty grązowieckiego.




Nieopodal w sąsiedztwie można oglądać nieco mniej okazały, ale bardzo oryginalny nagrobek Ottona Baehra seniora, marszałka powiatu sokólskiego (1808-1865). Pruska rodzina Baehrów posiadała nieodległe Makowlany od 1852 roku, a na tereny Ziemi Sokólskiej przybyła po III rozbiorze. Syn Ottona Baehra, również Otton, walczył w powstaniu styczniowym. Został skazany na karę śmierci, którą zamieniono na zsyłkę syberyjską. Powrócił wraz z żoną w roku 1875, objął w zarząd Makowlany, a jeszcze w końcówce XIX wieku został prezesem grodzieńskiego Towarzystwa Rolniczego.




Inny nagrobek z ciekawą historią poświęcony jest Erazmowi Kleczkowskiemu, teściowi Ottona Baehra juniora, który na Syberii spędził 18 lat za wspieranie emisariuszy Wielkiej Emigracji po powstaniu listopadowym. Powrócił wraz córką, pozostawiając na Syberii drugą córkę i żonę. Nagrobek Erazma Kleczkowskiego ozdobiony jest tablicami poświęconymi Wańkowiczom. Byli oni bowiem następcami Kleczkowskich w Mikielewszczyźnie.



Nie udało nam się trafić tym razem do położonego za miastem, przy drodze do Dąbrowy Białostockiej kirkutu. Teren podmokły, porośnięty wysokimi pokrzywami, bez śladu ścieżki nie dawał szans na efektywne odnalezienie w krótkim czasie jego resztek. Zamieszczam więc zdjęcia z wyprawy wczesną wiosną, kiedy udało mi się z pomocą jednego z mieszkańców Sidry dotrzeć na jego teren.














Katarzyna i Jerzy Samusikowie "Dwory i pałace Polski pólnocno-wschodniej", Fundacja Sąsiedzi, 2015

Adam Czesław Dobroński "Pozostał błogi spokój", Medyk Białostocki, nr 74/2009

Tadeusz Glinka, Marian Kamiński, Marek Piasecki, Krzysztof Przygoda, Andrzej Walenciak "Przewodnik. Podlasie", Warszawa, 1997

A. Czapska "Zagadnienie trwałej ruiny na przykładzie zboru kalwińskiego w Sidrze", Rocznik białostocki, tom XVII, Warszawa, 1991

Karol Łopatecki, Ewa Zalewska "Najazd na dobra białostockie w 1598 roku. Z badań nad najstarszymi dziejami Białegostoku", Studia Podlaskie, t.XVI, Białystok, 2011

Marek Waśkiel "Grodzieńskie Towarzystwo Rolnicze", Białostocczyzna, nr 4/1990.

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Niepozorna książeczka

W łomżyńskim muzeum kupiłem cienką książeczkę w twardej, czerwonej okładce z portretem jasnowłosej damy w długiej, ślubnej sukni na ciemnoniebieskim tle. Dwudziestoletni Zygmunt Gloger w roku 1865 wykonał pracę, jaką często wykonuje dziś genealog amator. Odwiedził swą babcię Agnieszkę i dokładnie wypytał o wszystkie szczegóły jej ślubu z Maciejem Wojną, który miał miejsce w kościele w Rutkach w sierpniu 1809 roku, zakończonego weselem w Pęsach.

Polecam tę książeczkę gorąco tropicielom historii Podlasia, miłośnikom talentu Zygmunta Glogera, badaczom podlaskich genealogii i dawnych zwyczajów obrzędowych. Czegóż tu nie mamy... Przede wszystkim bogate informacje o podlaskiej szlachcie początku XIX wieku. Możemy się na przykład dowiedzieć, jakie relacje rodzinne łączyły Zygmunta Glogera z Łukaszem Górnickim, starostą tykocińskim czasów jagiellońskich. Ale pojawiają się na kartach książeczki również Mężeńscy, Opaccy, Dobrzynieccy (babcia Glogera - Agnieszka była z domu Dobrzyniecka), Rembielińscy, Wojnowie, Baczewscy, Białosukniowie, Idźkowscy, Rydzewscy i wiele innych podlaskich rodzin szlacheckich.

Zwyczaje z początku XIX wieku i dziwią i ciekawią. Modne było na przykład to, że panny szlacheckie po urodzeniu chrzczone były tylko z wody, a sama ceremonia chrztu odkładana była do dnia poprzedzającego zamążpójście. Za dziwne uważano by dziś, gdyby rodzice panny młodej nie pojawili się na ceremonii ślubnej w kościele, a wówczas było to powszechne. Wrażenie sprawiają dary ślubne otrzymane przez Agnieszkę od przyszłego męża Macieja, jego starania czynione w samej Warszawie w sprawie kapeli weselnej, czy wyprawy pani młodej z matką do Ełku po wszystkie potrzebne rzeczy na ślub.

Jakże smakowicie musiały wyglądać potrawy na stole weselnym. "Na ucztę złożyło się wszystko podwójne, a więc zupa biała i rumiana, sztuka mięsa biała i rumiana, potrawy z kapłonów i kaczek, pieczyste z sarn i jarząbków, których wielką obfitość posiadał bór pęski. Na końcu podano dwojaką leguminę z jakichś pian i konfitur, bo galaret i kremów nie używano po domach staropolskich. Wino krążyło trojakie: węgierskie, muszkatel i szampański."

Zwraca uwagę, że  rodzice nie zasiadali z młodymi do uczty, a także określenie bór pęski. Każdy kto przejeżdża dziś okolice Mężenina i Zambrowa w drodze do Warszawy widzi przeważnie "gołe" pola. Kres borom pęskim przyniosła druga połowa XIX wieku, gdy dawny majątek utrzymywany w całości rozpadł się na kilkaset zagród i szachownic zagonowych, a lasy wycięto w pień.

W książeczce możemy również znaleźć opisy strojów damskich weselnych, a także to co wyczyniała kapela i państwo młodzi wraz z gośćmi weselnymi po uczcie. Zaczęło się od poloneza, później był mazur, a także tańce, które stawały się modne w początku XIX wieku: walc, wprowadzony na salony w trakcie 12 lat trwającego zaboru pruskiego, kontredans, który wszedł w modę za Księstwa Warszawskiego i najmodniejszy anglez. "O polce nikt wówczas jeszcze nie słyszał, bo taniec ten czeski, tak nazwany nie od polskości, ale od tego, że był tańcem pasterzy czeskich w polu, upowszechnił się  dopiero u nas w latach 1825- 1835." Pan młody zatańczył z żoną tylko na początku, otrzymawszy ją z rąk ojca po pierwszym polonezie. Później tańczyli z nią wszyscy młodzi, ale i kontuszowcy na pożegnanie stanu panieńskiego.

Opis wesela kończy obrzęd oczepin, a także poprawin, jak dziś byśmy to nazwali, we dworze w Wojnach. Książeczkę kończy epilog ukazujący w skrócie dalsze losy dawnego majątku Mężeńskich, a także głównych bohaterów obrzędu weselnego.

Zygmunt Gloger "Wesele babuni", Oficyna Wydawnicza "Stopka", 2015

czwartek, 3 sierpnia 2017

NIAB w Mińsku i metryka chrztu Agaty Szczerbaczewicz

"Prababcia Agata Stępień (1898 Pińsk - 1989 Gorzów Wlkp.).
Aby dotrzeć do aktu urodzenia prababci należy rozpocząć poszukiwania w archiwum mińskim, które jako jedyne posiada księgi metrykalne pińskich parafii prawosławnych. Mógłbym wtedy dowiedzieć się również więcej o rodzicach prababci Filipie Szczerbaczewiczu i Paulinie z Rozalików, a także o dziadkach prababci Andrzeju Szczerbaczewiczu i Klemensie Rozaliku, a także dalszych przodkach. Cóż z tego? Archiwum w Mińsku wymaga horrendalnych sum za samo rozpoczęcie poszukiwań, których rozpoczęcie również nie jest ściśle określone czasowo, a całkowita wartość kosztów poszukiwań genealogicznych deklarowana przez archiwum przekracza możliwości zwykłego hobbysty genealoga."


Jednak sprawdziłem ostatnio, że można w Państwowym Archiwum Historycznym w Mińsku złożyć wniosek o pozyskanie danych biograficznych jednej osoby i wówczas otrzymuje się poszukiwaną metrykę bez opłat za kwerendę genealogiczną, co znacznie obniża koszt pozyskania dokumentu. Warunkiem jest znajomość podstawowych danych poszukiwanej osoby, jak data i miejsce urodzenia.

Złożyłem więc wniosek (e-mailem), wpłaciłem pieniądze na konto i po upływie około 2 tygodni w skrzynce pocztowej znalazłem przesyłkę z Białorusi, zawierającą odpis metryki chrztu prababci.

Spisana została słowo w słowo po rosyjsku z księgi chrztów fiodorowskiej katedralnej parafii prawosławnej w Pińsku, w której metryki zapisywano w postaci rubryk.

Większych niespodzianek nie było. Agata, ochrzczona 5 lutego 1898 roku, córka pińskiego mieszczanina Filipa Andriejewa Szczerbaczewicza i jego żony Pauliny Klimientowej, oboje rodzice wyznania prawosławnego.

Nie wiedziałem natomiast wcześniej kim byli rodzice chrzestni prababci. Okazali się nimi pińscy mieszczanie Łuka Iljin Tamaszewski i panna Maria Klimientowa Rozalina.

Chrzestną prababci była więc rodzona siostra matki. Nazwisko matki chrzestnej zostało zapisane w formie dla mnie nieznanej dotychczas - praprabacia Paulina zapisywana była bowiem jako Rozalik vel Rozalikowa z domu.

Niewiele wiem o Marii Klimientowej Rozalinie vel Rozalik. W zasadzie są to dane z jednego dokumentu - zaświadczenia o miejscu zamieszkania z 1940 roku oraz relacja osoby z rodziny. Urodziła się w 1882 roku w Pińsku, była więc młodszą siostrą Pauliny. W 1940 roku nosiła nazwisko Lipnikow i mieszkała przy ulicy Browarnej 24.

Według rodzinnej relacji zmarła podczas okupacji niemieckiej Pińska w czasie II wojny światowej, podobnie jak Paulina. Miała czworo dzieci. Najstarszy syn Leonid po II wojnie światowej zamieszkał w USA, Aleksandra zmarła w młodym wieku, Ludmiła wyszła za Aleksandra Niemirę i mieszkała w Chrapinie koło Moroczna, zaś Raisa wyszła za Aleksandra Godlewskiego, z którym miała córkę Anielę.

Może wśród czytelników bloga znajdzie się potomek Marii Lipnikow z domu Rozalik, córki Klemensa i pomoże uzupełnić powyższe informacje?

środa, 26 lipca 2017

Portugalia. Nazaré

O kurna chata! Wybór padł na Portugalię! Długo jednak sprawdzaliśmy oferty i nie mogliśmy się zdecydować. Pewnego wieczora, gdy pojawiła się atrakcyjna cena lotu do Lizbony, szast prast, zapłaciliśmy i przypięczetowaliśmy nasz zamiar. Nazaré! W głowach mieliśmy opowieści Karoliny o pięknie położonego na klifie miasteczka, wieczornym wietrze i suszonych rybach sprzedawanych na plaży. Mieszkanie znaleźliśmy na OLX-ie. Pozostała sprawa podróży. Nasz lot zakładał lądowanie w Lizbonie późnym popołudniem, z powrotem zaś na lotnisku w Modlinie mieliśmy być około 23.00.  Znaleźliśmy ciekawą ofertę firmy Ankar, która swoimi busami odbiera pasażerów spod domu, zawozi na lotnisko, a z powrotem czeka na pasażerów, aż wylądują i odwozi pod adres docelowy. Z Lizbony do Nazaré planowaliśmy dojechać autokarem linii Rodotejo lub Rede Expressos.

Autokar okazał się najsłabszym ogniwem naszego planowania. Lot z Modlina opóźnił się o dwie godziny. Pozostało przymusowo nocować w portugalskiej stolicy, bądź zadzwonić do Vitora, który czekał na nasz przyjazd w Nazaré z kompletem kluczy do mieszkania. Wybraliśmy tę drugą opcję i tuż przed północą dojechaliśmy autokarem do malutkiego miasteczka Caldas da Rainha, gdzie czekała już na nas obszerna taksówka. Podjechaliśmy pod dwupiętrową kamieniczkę w wąskiej uliczce, nieopodal plaży. I mimo, że było grubo po północy zachwycaliśmy się miejscem, gdzie mieliśmy spędzić nasze wakacje. Do mieszkania weszliśmy po schodach, gdzie na piętrze była nasza sypialnia, kuchnia i łazienka, na najwyższej kondygnacji zaś znajdowały się sypialnie dzieci. Z okna widzieliśmy prawie na wyciągnięcie ręki okna kamieniczki po drugiej stronie zaułka. Życie w Nazaré mimo drugiej w nocy wciąż nie zamarło, tak było zresztą przez cały nasz pobyt. Za to poranki rozpoczynały się dość późno. Gdy na zegarze wybijała godzina 10.00, miasteczko zaczynało szumieć swym codziennym rytmem.

Nazaré składa się z dwóch części: starszej, zwanej Sitio, położonej na klifie (to tam właśnie znajduje się sanktuarium), oraz młodszej położonej poniżej, oddzielonej od plaży ulicą, pełnej domków z dachami pokrytymi czerwoną dachówką i wąskich uliczek oraz jeszcze węższych zaułków, gdzie można przystanąć i niemal oprzeć się rękami o ściany dwóch przeciwległych domów. Do Sitio można wjechać kolejką (zwaną tu Elevador) lub wejść malowniczą drogą pod górę. Widok jaki się roztacza z brzegu klifu na plażę i mrowie czerwonych dachów niższej części miasteczka zapiera dech w piersiach. Warto przejść się na drugą stronę klifu i spojrzeć z góry na pustą plażę z jego drugiej strony. Dzikość fal, piaszczyste pustkowie ciągnące się po horyzont również zachwyca.


Mieszkaliśmy w dolnej części miasteczka, nieopodal kościółka. Od plaży oddzielał nas fragment zaułka, oraz szeroka droga, zwana przez nas "promenadą", ciągnąca się równolegle do wybrzeża. Blisko mieliśmy do małego sklepu spożywczego oraz całej gęstwy barów i małych restauracji. Lubiliśmy zwłaszcza przed wieczorem spacerować w labiryncie wąskich urokliwych uliczek, nad głowami widząc suszące się pranie mieszkańców, wsłuchując się w dźwięki muzyki dolatującej z otwartych okien mijanych budynków. Nad drzwiami wiodącymi do mieszkań przyglądaliśmy się płytkom terakoty przedstawiającym zazwyczaj jakiegoś świętego lub świętą albo też bardzo popularny motyw z Matką Boską z Nazaré, a zdarzało się, że zwykły motyw z rybakami wypływającymi w morze. Spoglądaliśmy na starsze kobiety w czerni (bardzo popularny k0lor ich strojów), ubrane w krótkie spódnice, siedzące na krzesłach przed drzwiami swych domów, trwające w zadumie bądź robiące na drutach. W Nazaré, jeśli tylko nie było upalnie, czuliśmy miły powiew wiatru nawet w zaułkach. Charakterystyczną porą był czas popołudniowy, gdy Portugalczycy piekli na grillu, często bardzo prowizorycznym, rozstawianym w ciasnych uliczkach, sardynki. Powietrze przesycone było wówczas zapachem palonego węgla drzewnego, zmieszanego z zapachem świeżych ryb i przypraw.


Oczywiście plażowaliśmy, zwłaszcza na początku, gdy o przesycie zimnym oceanem i jego falami nie było jeszcze mowy. Kąpiel w oceanie jest możliwa, lecz jeśli ktoś wybiera się do Nazaré, powinien zapomnieć o ciepłej morskiej wodzie, takiej jak na przykład w Chorwacji. Woda jest zawsze zimna, nawet w upalne dni. Poza tym często fale są dość wysokie. Do wody wchodziliśmy więc po to, aby nieco się ochłodzić, oraz poczuć siłę oceanu. Zdarzało się, że woda była spokojniejsza, zwłaszcza w upalne dni, wtedy nawet pływanie było możliwe.

Poza wyjątkami, nie mieliśmy okazji nawiązać bliższych znajomości z mieszkańcami. Poczyniliśmy za to nieco obserwacji. To co rzuca się w oczy, to skromność napotykanych Portugalczyków. Wyrażająca się na wiele sposobów - przez sposób bycia, zwykły, najzwyklejszy ubiór, ciasnotę mieszkań i uliczek. Pocałunek w policzek na powitanie na przystanku autobusowym, na ławce, podczas dzielenia się znakiem pokoju w kościele.

Zdarzyło nam się w jednym ze sklepików natknąć na kolekcję pamiątek miejscowej drużyny piłkarskiej. Zdjęcia stare i nowe, proporczyki, koszulki, medale, artykuły archiwalne. Muzea przy stadionach piłkarskich największych klubów europejskich nie powstydziłyby się takiej kolekcji. Nie na sprzedaż - jak poinformował właściciel sklepiku.

Nie sposób pominąć kuchni miejscowej. Próbowaliśmy stołować się w miasteczkowych restauracjach i barach, a także pichcić obiady w domu, zaopatrując się głównie na miejscowym targu, zwanym Municipal Mercado, gdzie można było kupić warzywa, owoce, nabiał, pieczywo oraz owoce morza. Zajadaliśmy się pysznymi miejscowymi bułkami oraz świeżymi figami i soczystymi arbuzami. Niestety jeśli chodzi o warzywa, wiele z nich nie dorównywało jakością naszym polskim. Papryka, pomidory, długa fasola były niezłe, ale już ogórki i ziemniaki mierne. Z owoców morza nie widzieliśmy na targu krewetek, zajadaliśmy się za to smażonymi sardynkami, doradami, minogami (!) i pyszną, o białym mięsie i czerwonej skórze rybie zwanej po portugalsku cantaril. Całkiem dobre wychodziły nam również smażone kalmary.

Próbowaliśmy również miejscowej kuchni. Za pierwszym razem usiedliśmy przy stoliku nieopodal naszego mieszkania. Kelner, rosły, sympatyczny czarnoskóry mężczyzna zaproponował  danie dnia. Do wyboru był dorsz z jajecznicą i ośmiornica serwowana z fasolką. Wyobrażaliśmy sobie talerz ze smażoną, chrupiącą rybą, leżącą obok jajecznicy oraz chrupiącą ośmiornicę w towarzystwie fasolki szparagowej. Jakież było nasze zdziwienie, gdy dorsz z jajecznicą okazał się być jajecznicą z dodatkiem dorsza, a kawałki ośmiornicy pływały w pomidorowym sosie przyprawionym kolendrą w towarzystwie kiełbasy i fasoli.

Wałęsając się nazareńskimi uliczkami wieczorem, przechodziliśmy często obok rozstawionych na zewnątrz stolików. Wieczorem zdecydowanie królowały na nich owoce morza - precebes, w kształcie kopyta zakończonego pazurkami, małże i sercówki.

Pewnego ranka kupiliśmy na targu właśnie precebes, które w języku polskim zwie się pąklami kaczenicami. Jada się je na surowo, odłamując nóżkę, rurkę czy też trąbkę od "kopytka z pazurem". Wewnątrz rurki znajduje się część jadalna tego małża, o nieco słonym smaku. Całkiem, całkiem.



SMS od Vitora: "Jeśli chcecie zjeść naprawdę dobre małże idźcie do baru w sąsiedniej uliczce. Tam chodzą tylko Portugalczycy." Poszliśmy. Bar to właściwie mały pokój mieszczący kuchnię i kilka stolików na zewnątrz. Wszystkie zajęte, ale jak powiedział pan z obsługi: "za pięć minut na pewno coś się zwolni". Zamówiliśmy małże (ameijoa po portugalsku). Chwilę trwało i na stole zjawił się talerz z ciepłymi skorupiakami pływającymi w maśle z czosnkiem i pietruszką o smaku cytrynowej trawy. Były przepyszne. Nie nadążaliśmy oblizywać palców. Na drugi ogień poszły sercówki jadalne (berbigao po portugalsku). Te z kolei pływały w sosie ze świeżych pomidorów, lekko pikantnym z cebulką. Były podobnie pyszne. Zamówiliśmy kolejną turę. Nasyceni, poszliśmy płacić. Skończyliśmy wieczór zaproszeni przez właściciela baru na szklaneczkę zimnego Sagres. To było zdecydowanie warte zachodu.

Nazaré to nie tylko plaża, wąskie uliczki, owoce morza, sanktuarium. Warto wybrać się na spacer po okolicy. Gdy stałem na szczycie klifu, w oddali widziałem wzgórze, które okazało się nosić nazwę Monte de São Bartolomeu. Droga na szczyt okazała się dość atrakcyjna. Wyszedłem od strony "nadoceanicznej promenady" ulicą w górę obok hotelu Praia. Wkrótce wszedłem do miejskiego parku i choć droga wciąż wiodła w górę, obecność drzew i cisza sprawiały, że szło się nieco lżej. Gdy wyszedłem z parku skręciłem w prawo w stronę cmentarza. Warto nań wejść, aby móc podziwiać nieco inną estetykę tego miejsca, pełnego rodzinnych grobowców w kształcie małych kapliczek, tonącego w bieli nagrobków. Okolice cmentarza, położonego na szczycie wzgórza pozwalały chłonąć piękny widok na plaże, klif i ocean. Później ścieżka wiodła bezdrożem, aby po przejściu pod ruchliwą drogą wyjazdową doprowadzić do suchego portugalskiego lasu, pełnego dźwięków cykad. Wejście na szczyt wzgórza świętego Bartłomieja wiodło stromym podejściem po schodach. Na szczycie kapliczka i nieczynne niestety wejście na wieżyczkę widokową. Jednak z samego wzgórza można podziwiać również piękną panoramę.



Czy Nazaré warto odwiedzić na dłużej? Zdecydowanie. Do dziś tęsknimy za portugalskim wiatrem, a przed oczami mamy widoki miasteczka i plaży oraz czujemy smak małży, sercówek oraz zimnego porto.