sobota, 18 maja 2019

Tajwan - Taroko National Park

Po ostatniej wizycie na Tajwanie, która miała miejsce już ponad 17 lat temu, miałem nadzieję, że jeszcze kiedyś nadarzy się okazja podróży do państwa o nazwie Republika Chińska ulokowanego na wyspie leżącej niepodal południowo-wschodniego wybrzeża Chin kontynentalnych między Filipanami, a Japonią. Portugalska nazwa wyspy - Formosa, tłumaczy się jako  ładna wyspa. Jednak dotychczas znałem jedynie zatłoczone stołeczne Taipei oraz miasto, gdzie znajduje się lotnisko, czyli Taoyuan, mające wiele uroku i azjatyckiej egzotyki, ale niekoniecznie kojarzące się z pojęciem piękna w znaczeniu jakie nadaje mu turysta. Marzyłem o tym, aby odwiedzić Taroko National Park, położony we wschodnio-środkowej części wyspy nieopodal Pacyfiku. Kanion otoczony marmurowymi, wysokimi skałami, źródła z gorącą wodą, rzeka, której spienione wody torują sobie drogę dnem kanionu, małe świątynie i wioski aborygeńskiego plemienia Atayal - Tali i Tatung mocno pobudzały wyobraźnię. Dodatkowo taka podróż miałaby się odbyć pociągiem - byłem ciekaw jak to wszystko jest zorganizowane po tej tak dalekiej stronie świata.

Na okazję przyszło mi długo czekać, ale w końcu nadarzyła się i można było rozpocząć planowanie. Na wyprawę do Taroko Gorge z Tajpei miałem jeden dzień, z koniecznością powrotu na noc do stolicy. Sprawdziłem, jak planowali podróż w to miejsce inni, również Polacy. Przeczytałem, że nie należy zwlekać z kupnem biletów na pociąg do ostatniego dnia, gdyż jest to dość popularny wśród turystów kierunek. Zarezerwowałem je przez internet na dwa dni przed, a po przyjeździe do Taipei, pojechałem metrem (jakiż to wygodny środek transportu w zatłoczonym mieście) do głównego dworca kolejowego, aby je wykupić.






Wśród podróżujących do Taroko Gorge byli turyści, którzy próbowali poruszać się po tym rozległym parku narodowym pieszo i później tego mocno żałowali. Przez park przebiega bowiem wąska droga o długości 17,5 km, prowadząca od głównej siedziby parku w wiosce Tienhsiang, po której zbyt często pędzą samochody i autokary. Poza tym między poszczególnymi ścieżkami pieszymi w parku są spore odległości. Szkoda czasu, aby pokonywać je pieszo wśród dymu spalin. Jedna z osób radziła wypożyczyć w Xincheng rower (na dowód osobisty), ale w tym wypadku przerażała mnie wizja przemieszczania się przez ciemne i wąskie tunele skalne. Bardzo dobrą opcją wydała mi się podróż autobusem przez park. Autobus numer 302 odjeżdża bowiem spod stacji kolejowej w Xincheng i jedzie to Tienhsiang na przeciwległym krańcu parku. Wykupując całodniowy bilet na ten autobus, można wysiadać i wsiadać w dowolnym punkcie parku. Autobus kursuje mniej więcej co godzinę. Musiałem niestety zrezygnować, jak się okazało, z odwiedzenia wiosek Tali i Tatung. Na tę ścieżkę należy otrzymać pozwolenie od Parku Narodowego, a aplikować trzeba z większym wyprzedzeniem.

Mój pociąg do Xincheng odjeżdżał o 7:06 rano z głównego dworca w Taipei. Postanowiłem wyjść z hotelu o 5.45, aby mieć czas na dojazd metrem do dworca i spokojne odnalezienie właściwego peronu. W Taipei można bez problemu porozumieć się po angielsku. Poza tym na Tajwanie obowiązuje dwujęzyczne nazewnictwo. Nie ma więc ryzyka znalezienia się na skrzyżowaniu wśród drogowskazów o nieczytelnych dla przeciętnego Europejczyka znakach. Ciekawiło mnie, jaki suchy prowiant przygotuje mi obsługa hotelowa na drogę. Czy będzie coś z kuchni lokalnej (na przykład makaron ryżowy z warzywami - śniadaniowa specjalność kuchni tajwańskiej, czy też pierożki Dim Sum gotowane na parze), a może raczej coś uniwersalnego? W zestawie znalazłem croissanta, słodkie bułeczki z owocami, sałatkę warzywno-mięsną, jajko gotowane, wodę i jabłko. Do dworca dotarłem o czasie i dość łatwo znalazłem swój peron. Skorzystałem z internetowej porady i ustawiłem się na peronie w miejscu, gdzie miał stanąć wagon z moją miejscówką. Dość praktyczna porada, ale nie stałoby się nic takiego, gdybym wsiadł do swego pociągu w dowolnym miejscu i przeszedł wzdłuż wagonów do właściwego miejsca. Podróż zajęła około 2,5 godziny. Wagon przypominał mi nieco standardem nasze nowe wagony PESA, jeżdżące na trasie Warszawa-Białystok. Był nieco starszy, ale przestrzenie między siedzeniami większe. Można było wygodnie wyciągnąć nogi przed siebie i oprzeć o metalowy podnóżek, aby uciąć sobie drzemkę. Wagony klimatyzowane, ale temperatura ustawiona na taką, która nie pozwala marznąć. Pociąg jechał wzdłuż tajwańskich wiosek, poletek ryżowych, w pewnym momencie wzdłuż malowniczego wybrzeża Pacyfiku. Gdy wysiadłem na stacji Xincheng, na zewnątrz było około 30 stopni Celsjusza i można było poczuć, że poziom wilgoci w powietrzu jest wysoki. Na horyzoncie za budynkiem stacji widać było góry.




Po wyjściu z dworca w Xincheng zamierzałem poszukać przystanku autobusu 302, co nie było trudne. Po lewej stronie widać było budynki, w których można było kupić grillowaną kukurydzę, słodkiego ziemniaka, kiełbaski w podpłomykach, a także zrobić pamiątkowe zdjęcie w strojach aborygeńskich. Obok znajdowała się wypożyczalnia rowerów i skuterów. Wiedziałem, że przystanku autobusu 302 powinienem szukać tuż obok. Pytanie, gdzie kupić bilety? Nikt z podróżujących turystów, ani z obsługi dworca czy okolicznych punktów usługowych nie wiedział tego na pewno. Bilety kupuje się u kierowcy, jak się okazało.


Warto wiedzieć, że gdy się podróżuje autobusem numer 302 przez Taroko Gorge, kierowca zatrzymuje się na przystankach na żądanie. Ja tego nie wiedziałem i gdy zorientowałem się, że główną siedzibę parku narodowego już zostawiliśmy za sobą, poprosiłem, aby kierowca zatrzymał się przy przystanku Swallow Grotto. Swallow Grotto to ścieżka prowadząca krawędzią wąwozu z pięknymi widokami na marmurowe skały i wijącą się gdzieś w dole rzekę. Dochodzi się do mostu Jinheng Bridge, nazwanego tak na cześć Jin Henga, jednego z głównych inżynierów odpowiedzialnych za budowę drogi w latach 50-ych XX wieku wzdłuż Taroko Gorge. Stracił życie w roku 1957 na skutek osunięcia się ziemi, gdy dokonywał inspekcji prac budowlanych po trzęsieniu ziemi, które w tym regionie zdarzają się często.

Na Swallow Grotto zaleca się ubierać kaski. Ma to chronić głowy przed odłamkami skalnymi. Problem w tym, że wypożyczalnia kasków znajduje się jakieś 600 metrów od przystanku, na którym się zatrzymaliśmy i aby się cofnąć i wypożyczyć kask, należało przejść przez dwa dość długie tunele. Gdy spojrzałem do tunelu i ujrzałem wąskie pobocze nie zaryzykowałem spaceru po kask. Na szczęście jeden z Tajwańczyków, który odbywał z kolegą przejażdżkę skuterem po parku zaoferował mi podwózkę, z czego z ochotą skorzystałem.







Główną atrakcją, dla której turyści przychodzą do mostu Jinheng jest skała "Indian Head Rock" przypominająca głowę Indianina z profilu. I ja skorzystałem z okazji, aby spojrzeć i spróbować znaleźć podobieństwa miedzy wytworem natury, a rzeczywistą głową człowieka.



Gdy oglądałem wcześniej zdjęcia z parku w internecie, największą moją uwagę zwróciły te wykonane na ścieżce o nazwie Eternal Spring Shrine Trail. Wsiadłem więc do autobusu nr 302, jadącego w kierunku siedziby parku, poprosiłem kierowcę o zatrzymanie przy wypożyczalni kasków, aby zwrócić swój, a następnie wysiadłem na właściwym przystanku. Ścieżka ta nie jest długa. Wiedzie od kafejki, prowadzonej przez miłą Aborygenkę, gdzie poza przekąskami i napojami można zaopatrzyć się w pamiątki, w kierunku malowniczo położonej świątyni Eternal Spring Shrine, poświęconej tym, którzy stracili życie podczas budowy drogi wzdłuż kanionu w latach 50-ych.


Zaraz po wejściu do tunelu prowadzącego do świątyni znajduje się pomieszczenie, gdzie na tablicy można znaleźć nazwiska tych 216 osób, którzy na zawsze pozostali wśród skał Taroko Gorge.

Sama świątynia przepięknie wygląda nad wodami niewielkiego wodospadu wśród gór.


Niestety tego akurat dnia ścieżka prowadząca wyżej do Gunayin Cave i Taroko Tower była zamknięta dla turystów.

Wyszedłem więc ze świątyni i przeszedłem przez most w kierunku Changuang Temple mieszczącej klasztor zen. Pięknie położony kompleks wśród gór tchnął ciszą. Przed posągiem Buddy leżały jako ofiara tajwańskie banknoty, obok można było czerpać natchnienie ze świętych ksiąg w języku chińskim (for free) lub odwróciwszy się podziwiać majestat gór.





Poszedłem dalej przez wiszący most w kierunku Bell Tower. Niestety i tu za wieżą ścieżka była zamknięta. Z niedostępnego tego dnia budynku widocznego nad krawędzią skalną, tonącą w zieleni słychać było monotonne śpiewy, najpewniej mnichów. Zszedłem w dół w kierunku kafejki.


Było już grubo po południu, poczułem głód. Zamówiłem danie, którego nazwy nie pamiętam. W liściu bananowca gotowany na parze ryż z kawałkami wieprzowiny i grzybów. Całkiem pożywne i smaczne danie.


Pół dnia w parku w ponad 30-stopniowym upale i przy dużej wilgotności powietrza może jednak znużyć. Zapragnąłem czegoś innego. Przygotowując się do wyprawy, przeczytałem w internecie o nieodległej wsi Chongde leżącej tuż przy wybrzeżu Pacyfiku, nad którą majestatycznie wznosi się klif. Zanurzyć stopy w wodach Pacyfiku i przez chwilę odpocząć -  to jest to.

Problem w tym, że Chongde nie leży na terenie parku narodowego Taroko Gorge i autobus 302 tam nie jeździ. Gdybym wybrał się do parku rowerem z Xincheng, sprawa byłaby prostsza. Kierowca autobusu 302 poradził mi wysiąść w Taroko, wiosce leżącej na obrzeżach parku i stamtąd próbować łapać autobus do Chongde. Tak też zrobiłem. Wysiadłem w Taroko i znalazłem się na przystanku autobusowym wśród niskich zabudowań mieszkalnych, różnych punktów usługowych i restauracji w otoczeniu szczytów górskich.



Była mniej więcej godzina 14.30 gdy na rozkładzie jazdy przystanku autobusowego dla autobusów jadących do Chongde znalazłem informację, że najbliższy odchodzi o 16.25. W restauracji, gdzie zaszedłem, aby się poradzić, w kwestii alternatywy nikt nie rozmawiał po angielsku. Do Chongde miałem jakieś 6 km. Mój pociąg z Xincheng do Taipei odchodził o 18.18. Zaryzykowałem i poszedłem do  Chongde pieszo, licząc na to, że znajdę stamtąd jakiś środek transportu do Xincheng.

Droga wiodła szosą wśród zwartej roślinności. Po pewnym czasie po obu stronach drogi zaczęły pojawiać się pojedyncze skromne domostwa, których wraz z pokonywaną odległością zaczęło być coraz więcej. Gdy minąłem skrzyżowanie lokalnej drogi prowadzącej z Taroko do Chongde z drogą szybkiego ruchu Chongde-Xincheng, zaczęła się właściwa wioska. Skromne domy stały po obu stronach szerokiej ulicy. Mijałem kościoły, małe restauracje, budynek szkoły, sklep, różne punkty usługowe.








Ciekawie wyglądał cmentarz katolicki, który rozłożył się na niewielkim wzgórzu po lewej stronie szosy. Nagrobki w różnych barwach z inskrypcjami w języku chińskim, czasami ze zdjęciami zmarłych osób. Przy wielu z nich stało jedzenie, soki w kartonikach, rośliny w doniczkach. Nagrobki biedniejsze, bogatsze, bardzo egzotyczne poprzez swe liternictwo i kolorystykę. Jeden z nich znajdował się w otoczeniu konarów egzotycznego drzewa.








Zejście do Pacyfiku znajdowało się za wsią po prawej stronie drogi, około 600 m od budynków stacji kolejowej Chongde. Sprawdziłem, że będę miał pociąg do Xincheng za około 50 minut i poszedłem w kierunku plaży. Mimo że niebo się chmurzyło, ciemny piasek ranił zmęczone stopy, zanurzenie ich w ciepłej wodzie oceanu i spoglądanie w kierunku majestatycznego klifu było wisienką na torcie wyprawy do Taroko Gorge.



Później została mi tylko kasa biletowa w Chongde, jeden przystanek do Xincheng i pół godziny na zjedzenie czegoś pożywnego przed 3,5-godzinną podróżą do Taipei.



W Xincheng nie ma za dużo wyboru, jeśli chodzi o punkty gastronomiczne przy dworcu. Z dwu najbliższych restauracji zrezygnowałem ze względu na czas. Kafejka po przeciwnej stronie placu dworcowego była zamknięta. Poszedłem do wspomnianego już wcześniej lokalu przy przystanku autobusu nr 302 na podpłomyk z kiełbaską. A wcześniej odwiedziłem punkt ze świeżymi sokami, które na Tajwanie tak lubię. Świeża papaja, lód i zimne mleko w jednej szklance. Pożywne i bardzo smaczne.


Podróż pociągiem do Taipei przespałem. Gdy dotarłem do hotelu, była godzina 23.00. Czułem olbrzymie zmęczenie, ale i przepełniającą mnie radość z ilości niesamowitych doznań, które tak naprawdę trudno opisać w krótkim artykule na blogu.

wtorek, 9 kwietnia 2019

Halle - kościelna metryka ślubu Marcina Uzarka i Balbiny Kaczmarek

2 lata temu odnalazłem metrykę ślubu prapradziadków. Był to dokument urzędowy, wskazujący na emigrację mych przodków z południowej Wielkopolski do Niemiec za chlebem. Później w drugiej części wspomnień Artura Rhode odnalazłem fragment potwierdzający, że kierunek poszukiwań pracy przez robotników z okolic Odolanowa właśnie w Halle, był dość popularny dzięki niedrogiemu połączeniu kolejowemu.

Planuję odwiedzić Halle, przejść się dawną uliczką Grosse Brauhaugasse, poczuć klimat miasta, z pewnością mocno zmienionego od końca XIX wieku. Postanowiłem wcześniej odnaleźć kościelny akt ślubu Marcina i Balbiny. Skoro ślub cywilny prapradziadków odbył się w Halle, spodziewałem się, że i kościelny miał miejsce w tym mieście. Nie omyliłem się. Oto skan metryki, którą znalazłem na stronach Archiwum Diecezjalnego w Magdeburgu:



Metryka ślubu zarejestrowana pod numerem 2 w roku 1889 opisuje Marcina (Martina) Usarka (częściej używana forma nazwiska w powiecie odolanowskim, choć nazwisko córki Marcina - Józefa zapisywane było w formie Uzarek w dokumentach), jako robotnika rolnego (? - Landarbeiter, jeśli dobrze odczytuję), mieszkającego przy ulicy Grosse Brauhausgasse 30, zrodzonego z Alberta U. (Wojciecha Uzarka) i Cathariny Troji (poprawnie nazwisko mej 3xprababki brzmi Trocha) w miejscowości Garky (poprawnie Garki) 2 września 1859 roku.

Balbina Kaczmarek według powyższej metryki ślubu mieszkała przy Grosse Brauhaugasse 10, czyli w jednym z sąsiednich domów. Przy podawaniu imion i nazwisk rodziców doszło i w tym przypadku do zniekształcenia. Ojciec Adam K. zapisany został poprawnie, ale już matka Maugaschata Kowaleska to w rzeczywistości Małgorzata Kowalska. Ślub miał miejsce 20 stycznia 1889 roku, czyli dzień po rejestracji w Standesamt (urzędzie stanu cywilnego). Jako świadkowie podpisali sie Leutner i Eilers.

Pomoc w zlokalizowaniu ksiąg metrykalnych z parafii katolickiej w Halle znalazłem na forum internetowym forum.ahnenforschung.net. Parafia rzymskokatolicka w tym mieście została reaktywowana po "okresie reformacji" w roku 1755. Jeden tylko kościół katolicki obsługiwał wiernych i w roku 1889, gdy Marcin z Balbiną brali w Halle ślub. Drugi kościół katolicki pw. św. Franciszka i św. Elżbiety został otwarty w roku 1896 ze względu na duży napływ katolickich robotników z terenu zaboru pruskiego.

Użytkowniczka wyżej wspomnianego forum "Catha-Tina" udostępniła mi również plan Halle z końca XIX wieku oraz podała link do księgi adresowej Halle z 1889 roku, gdzie można zapoznać się z listą mieszkańców Grosse Brauhausgasse 10 i Grosse Brauhausgasse 30 w roku. Dziękuję w tym miejscu.

sobota, 9 marca 2019

Glogierówka jeżewska

Małe owoce o lekko wydłużonym kształcie koloru żółtego z czerwonym rumieńcem. Skórka gładka, miąższ kremowy, bardzo soczysty, kruchy. W smaku słodkie, lecz lekko kwaskowate, o słabym zapachu. Najlepsze na surowo. Nadają się do ciast i kompotów. Najlepsze z nie nawożonych sadów. Glogierówki albo glogerówki, znane też pod innymi nazwami, np. pepinki.

Książce Zygmunta Glogera "Wesele babuni" poświęcony był już kiedyś artykuł na blogu, ale do osoby prekursora polskiego krajoznawstwa pewnie nie raz będę jeszcze wracał. Oto jak wyjaśniał początki nowej odmiany jabłek w liście do redakcji "Ogrodnik polski", opublikowanym w numerze 14 z 1882 roku:

"Historia tych jabłek jest następująca: we wsi Zblutowie, własności moich krewnych Falkowskich, w zapadłej okolicy dawnego Podlasia, koło miasta Goniądza (dziś powiat białostocki, gubernia grodzieńska), istniały niegdyś dwa stare drzewa tego gatunku. Ojciec mój, Jan Gloger, z drzew tych otrzymał zrazy w roku 1859 i rozmnożył je w ogrodzie jeżewskim. Czy owe dwa drzewa stoją dotąd w Zblutowie, nie wiem, ale za to w Jeżewie, staraniem mego ojca, jest kilka 22-letnich”.

Pod koniec XIX wieku glogierówki stały się tak popularne, że aż niektórzy próbowali kwestionować polski rodowód jabłek z Jeżewa Starego. Oto artykuł Zygmunta Glogera opublikowany w numerze 1 "Ech płockich i łomżyńskich" z 1899 roku:

"O jabłko "Glogierówkę jeżewską"

W miesięczniku petersburskim "Płodowodztwo" niejaki p. Schmidt, pisząc: "co sadzić w sadach ruskich" i zalecając jabłko Glogierówkę (tak nazwane przed 20 laty przez ś.p. Jerzego Aleksandrowicza, dyrektora ogrodu botanicznego i profesora botaniki w uniwersytecie, tudzież p. Ed. Jankowskiego dyrektora ogrodu pomologicznego), wystąpił przeciwko polskiemu pochodzeniu tego jabłka. P. Schmidt twierdzi, że jabłko to jest ruskiem, że więc nie powinno zwać się od Jeżewa położonego w gub. Łomżyńskiej ani od Glogerów właścicieli ogrodu. Jako argumenta przytacza p. S., że widział te jabłka w gub. Podolskiej oraz Grodzieńskiej (u p. Moesa przy granicy gub. Łomżyńskiej) i że p. Moes woził te jabłka do Niemiec, gdzie najuczeńszy botanik i pomolog Ed. Lukas uznał ten gatunek za ruski.
Ponieważ panowie Alfred Moes i Ed. Lukas już dziś nie żyją, więc p. Schmidt nie obawiał się, aby ktoś w obronie prawdy mógł mu zaprzeczyć i nie wiedział, że w ręku niżej podpisanego przechowuje się oryginał listu uczonego Lukasa do p. Moesa, wykazujący, że p. Moes nie woził jabłek do Niemiec, a Lukas nie uznał nigdy Glogierówek za jabłka ruskie.
Rzecz istotnie tak się miała. P. Al. Moes zostawszy r. 1872 właścicielem Nowosiołek pod Choroszczą w gub. Grodzieńskiej i zamierzywszy założyć sad przemysłowy, poszukując doborowych gatunków jabłek, zaopatrzył się w zrazy i szczepy jabłek jeżewskich, tego właśnie gatunku, którego owoce były pierwej do Choroszczy w Jeżewie corocznie nabywane. Ponieważ dla gatunku tego nie mieliśmy żadnej nazwy ustalonej, a nie przypuszczaliśmy, aby w pomologii naukowej nie istniała, wiedząc przeto, że p. Moes pozostawał w listownych stosunkach z Lukasem w Reutlingen, opakowałem starannie kilkanaście rzeczonych jabłek i poprosiłem p. M., aby przesłał uczonemu pomologowi z zapytaniem o rzeczywistą ich nazwę. Lukas niebawem odpisał p. Moesowi, który jego odpowiedź, jako moich jabłek dotyczącą odesłał mi w oryginale, dotąd przezemnie posiadanym. Ciekawy ten list zaczyna się od słów: "Przysłałeś mi pan niesłychanie interesujące i całkowicie nowe jabłko, z którem się nigdy jeszcze nie spotkałem", i dalej składa się z samych pochwał dla owocu, prośby o zrazy i szczepy, zakończony wnioskiem, aby jabłku dać nazwę od właściciela ogrodu. Jakoż na powadze twierdzenia Lukasa, że gatunek jabłka jeżewskiego nie był znany uczonym pomologom, panowie: Aleksandrowicz, Jankowski i Moes nazwali to jabłko "Glogierówką jeżewską" i p. Moes w katalogach swego ogrodu nazwę taką wprowadził.
Wówczas to wielu pomologów, jak pp.: Urlich i Ed. Jankowski z Warszawy, Kurtz z Otwocka i wielu właścicieli ogrodów z Królestwa, Litwy, Wołynia i Podola zażądało zrazów i szczepów z Jeżewa. Przez lat parę rozsyłaliśmy wszystkim zrazy obficie i rozsprzedali wszystkie szczepy ze szkółek, starając się, aby zwłaszcza zakłady ogrodnicze dostały ten gatunek i mogły go od siebie rozprzestrzeniać. Jakoż istotnie mówił mi niedawno p. Urlich, że ze zrazów jeżewskich wyhodował już i sprzedał kilka tysięcy szczepów do bliższych i dalszych gubernji cesarstwa. P. Ed. Jankowski otrzymywał listy o tych jabłkach ze szczepów wysłanych przez niego: na Kaukaz, do Francji i na Kaszuby. Samych jednak jabłek jeszcze na wielkich wystawach owocowych w Moskwie i Wiedniu nie znalazł, a ogrodnicy rosyjscy, niemieccy i węgierscy, gdy przedstawił im jabłka jeżewskie zapewnili go, że gatunku tego jeszcze nie znają.
Nie chodzi mi bynajmniej o nazwę jabłka, której sami nie wymyśliliśmy, a które ojciec mój hodował i rozpowszechniał nie nadając mu żadnej nazwy, ale czułem się w obowiązku wyświetlenia prawdy i sprostowania faktu, że gatunek nazwany "Glogierówką jeżewską" nie przyniesiony został na Podlasie tykocińskie z nad Dniepru, ale z Jeżewa w gub. łomżyńskiej dostał się do ogrodów warszawskich, wołyńskich, podolskich, do Reutlingen w Niemczech, na Kaukaz, Kaszuby, a także i na Ural.
Zygm. Gloger" 





Czy ktoś z Was, czytelnicy miał okazję skosztować kiedyś glogierówki jeżewskiej? Prawdę mówiąc nigdzie nie natknąłem się na tę odmianę jabłek. Tak jak kiedyś stawała się szybko popularna, dziś jej nazwa tylko znana jest miłośnikom lokalnej historii lub pasjonatom ogrodnictwa.

Może zdziczałe drzewka rosną gdzieś jeszcze w okolicach ruin browaru lub murowanej rządcówki rodziny Glogerów w Jeżewie Starym?





A może gdzieś w okolicach dawnego dworu i wieży ciśnień należących kiedyś do choroskiej rodziny przemysłowców Moesów należałoby ich szukać?