wtorek, 6 października 2009

Ulica Grunwaldzka w Białymstoku

Gdy przyjechałem do Białegostoku ponad 12 lat temu z drugiego końca Polski, wywoływał we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony mało efektownych zabytków, dominujące w krajobrazie osiedla mieszkaniowe z czasów PRLu, szerokie połacie ziemi zabudowane budynkami ni to hurtowni, ni to składów. Z drugiej drewniane, przedwojenne budownictwo poza ścisłym centrum.

Mój Białystok tamtych czasów to przede wszystkim Nowe Miasto, a więc przedmiejskie rubieże, szybko zabudowywane w latach 90-ych nowymi osiedlami bloków mieszkaniowych. Nowe Miasto jednak składa się również z dawnych terenów przedmiejskich, zabudowanych niegdyś parterowymi domami drewnianymi, np. pomiędzy ulicami Żeromskiego, a Kawaleryjską. Do centrum jeździłem często ulicą Wiejską, której zabudowa po prawej stronie składała się wtedy w większości z drewnianych starych domów. Pamiętam, że jeszcze przy Legionowej, w otoczeniu dziesięciopiętrowców stała drewniana, waląca się chałupa.

Bojary, dawne Chanajki czyli okolice ulic Młynowej, Angielskiej, Kijowskiej poznałem dużo później. Polubiłem ten stary Białystok, nie przypominający miast zachodniej Polski o architekturze murowanej, niemieckiej. Białostoczanie, których spotykałem na swej drodze w większości nie podzielali mych upodobań.

Tu w Białymstoku nauczyłem się peklować mięso. Zacząłem wozić je do wędzarni rozlokowanych właśnie w resztkach tych dawnych drewnianych dzielnic Białegostoku. Zobaczyłem wtedy jak popularne są tutaj swojskie wędliny, jakie kolejki przed Bożym Narodzeniem ustawiają się przed, z dala pachnącą dymem, wędzarnią przy malowniczej ulicy Staszica na Bojarach.

Po dwunastu latach widzę, jak szybko odchodzi ten dawny Białystok. Przy ulicy Wiejskiej większości starych domów już nie ma. W okolicach Młynowej będzie Opera i Filharmonia Podlaska, co oznacza koniec dawnych Chanajek. Miejsca drewnianych chałupek z ogródkami zajmują nowoczesne apartamentowce. Białystok traci dotychczasową duszę, a jaka będzie przyszła, któż to wie?

Ulica Grunwaldzka, której wiosenne zdjęcia poniżej zamieszczam, leżała obok biednych Chanajek i powstała na przełomie XVIII i XIX wieku. Pewnie niedługo zmieni się nie do poznania.








P.S. Osoby pamiętające ulicę Grunwaldzką z lat przedwojennych lub już powojennych oraz te, których korzenie sięgają tego miejsca proszone są o kontakt z autorem poprzez komentarz lub e-mailem (adres w profilu).

piątek, 2 października 2009

Okolice Narwiańskiego Parku Narodowego

"Konopielka", dzieło propagandowe, mające piętnować rzekome zacofanie ludności mieszkającej gdzieś na podlaskich bagnach (Sama nazwa wioski - Taplary, wymyślona została, wydaje mi się, z pełną premedytacją), z rzeczywistością niewiele ma wspólnego. Przede wszystkim zachodnie Podlasie pod względem rolnictwa wysoko stoi. Tutaj też silna była świadomość narodowa w czasie drugiej wojny światowej (Partyzantka NSZ nigdzie nie miała tak mocnego podłoża, jak na Podlasiu), a ruch oporu bardzo dobrze rozwinięty. Poza tym w "Konopielce" Taplary miały leżeć gdzieś pomiędzy Rybołami, a Juchnowcem Kościelnym, na terenach, które bagnami od reszty świata bynajmniej odcięte nie są.

Same bagna to teren Narwiańskiego Parku Narodowego, położonego na zachód od linii Ryboły - Juchnowiec Kościelny. Bardzo lubię tam przyjeżdżać. Jest to park leżący najbliżej Białegostoku spośród wszystkich parków narodowych. W pogodny dzień końca tygodnia można wybrać się na wycieczkę rowerową szosą kruszewską w stronę wysadzonego podczas II wojny światowej mostu na Narwi. Gdy dojeżdża się wiosną do tego miejsca, rozciąga się przed oczami niesamowity widok na rozlewiska rzeki, pełen koloru słomy (jeśli jest to początek wiosny) lub wyzierającej spod koloru słomy zieleni, które rozbrzmiewają dźwiękami wszechobecnej przyrody.






W okolicznych wioskach dużo drewnianych budynków i miejscowości te, wraz z otaczającymi je łąkami i lasami oraz wszechobecnymi kapliczkami i krzyżami przy skrzyżowaniach dróg, sprawiają wrażenie, jakby cywilizacja psująca horyzont bannerami reklamowymi, hałasem samochodowym, stacjami benzynowymi, budynkami hurtowni, barów, restauracji i hoteli nie dotarła tu. Ale to tylko złudzenie. Okolica wygląda jeszcze na nieskażoną, ale gospodarz, do którego zajeżdżam czasami po smaczne kiszone ogórki i kapustę chwali się, że kilka dni temu odjechał tir z towarem do Londynu, gdyż tamtejsze polskie sklepy zaopatrują się u niego. Wieś Kruszewo zresztą co roku organizuje "Dni ogórka kruszewskiego", a towar pochodzący z tej wsi zaopatrzony jest w logo - herb Kruszewa.

Jednym z mych ulubionych miejsc jest też Kurowo, już po drugiej, lewej stronie Narwi, gdzie w dworku z 1920 roku mieści się siedziba Narwiańskiego Parku Narodowego. Obok znajduje się urokliwa alejka świerkowa prowadząca do małej przystani. Z wieżyczki rozciąga się nostalgiczny aż po horyzont widok łąk nadnarwiańskich, a pooglądać z bliska, typowe dla rozlewisk Narwi otoczenie przyrody, można wybierając się na przechadzkę ścieżką dydaktyczną. Poniżej parę zdjęć wczesnowiosennych z takich właśnie przechadzek.











sobota, 12 września 2009

Zabytkowy jeżycki cmentarz w Poznaniu i garść nowych zagadek genealogicznych

Odwiedzając zabytkowy cmentarz parafii pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa i św. Floriana na Jeżycach w Poznaniu, powstały w 1905 roku, miałem konkretny cel. W 1923 roku została na nim pochowana moja prababcia Józefa Paczkowska z Uzarków. Wiedziałem o tym, że jej nagrobek już nie istnieje. Informację taką podaje min. wyszukiwarka cmentarzy poznańskich. Nie znam dokładnie historii gałęzi rodziny Paczkowskich z Poznania, nie wiem więc, dlaczego nagrobek nie przetrwał. Faktem jest, że sam cmentarz przez 35 lat, od 1961 roku był zamknięty. Moim zamiarem były odwiedziny cmentarza oraz zasięgnięcie informacji o nagrobku w biurze cmentarnym.


W wyszukiwarce cmentarzy poznańskich znalazłem ponadto inną informację, która mnie zafrapowała. Oto na tym samym zabytkowym cmentarzu, dnia 8 sierpnia 1918 roku pochowana została Katarzyna Paczkowska. Jej nagrobek, podobnie, jak nagrobek prababci Józefy nie istnieje. Rodzina mego pradziadka Józefa mieszkała w nieodległych Krzyżownikach (dziś dzielnica Poznania). Mogła więc tam mieszkać jego mama, a moja praprababka Katarzyna Paczkowska z Urbaniaków (O której nic więcej ponadto, że w 1914 roku mieszkała w Poznaniu, nie wiem), a skoro tak, to i na cmentarzu jeżyckim mogła zostać pochowana.

W księdze pochówków niestety informacji niewiele. O nagrobku Katarzyny Paczkowskiej nie wiadomo nic, poza tym, że był. Nagrobek Józefy Paczkowskiej zaś położony był według przedwojennego planu cmentarza w kwaterze IV, rzędzie 28. Rząd 28 odpowiada dzisiejszym rzędom 55 po prawej stronie kaplicy cmentarnej oraz 66 po lewej jej stronie. Jest tam parę starych nagrobków, które nie posiadają tablic nagrobnych lub też nagrobków z tablicami, których czytelność zatarł czas. Czy nagrobek prababci to któryś z niżej pokazanych, czy też zupełnie inny, trudno już dzisiaj orzec.





Pozostało udać się do kościoła parafialnego leżącego niedaleko rynku jeżyckiego, aby odszukać metryki zgonów Józefy i Katarzyny w księgach zmarłych.





Niestety drugiej z szukanych metryk zgonu nie dane mi było zobaczyć. Parafia przechowuje księgi zmarłych od 1919 roku, a Katarzyna zmarła w roku 1918. Aby ostatecznie wyjaśnić czy to moja praprababka, czy też nie, konieczna więc będzie wizyta w archiwum.


***



Wizyta w kościele pw. Matki Boskiej Bolesnej przy ulicy Głogowskiej w Poznaniu, jednym z dwóch kościołów, w których podczas II wojny światowej można było odprawiać posługę kapłańską w Poznaniu. W księdze zmarłych za rok 1943 metrykę zgonu mego pradziadka Józefa. Miałem już wcześniej odpis tej metryki, a jednak oglądając księgę zmarłych natknąłem się na kolejną poznańską zagadkę. W rubryce zawód ojca (czyli prapradziadka Wawrzyńca Paczkowskiego) wpisano młynarz. Kłóci się to z informacją, która zawarta jest w akcie ślubu pradziadka Józefa i prababci Józefy z Bottrop z 1914 roku, gdzie jako zawód ojca podano murarz. Jaka jest prawda?

środa, 26 sierpnia 2009

Pisarstwo Kąkolewskiego w lustrze Marty Sieciechowicz

Niektóre książki, tak fascynujące od samego początku, pochłaniamy w jeden wieczór, gdy nad innymi, również ciekawymi, ślęczymy dość długo. Na książkę Marty Sieciechowicz pt. "Potwór z Saskiej Kępy" miałem już chrapkę od czasu, gdy tylko dowiedziałem się o jej istnieniu. Pisarstwo Kąkolewskiego uwielbiam, a w książce Marty Sieciechowicz spodziewałem się znaleźć między innymi potwierdzenie wielu wątków autobiograficznych w książkach mistrza.

Nie pomyliłem się. Została napisana w formie wywiadu-rzeki z pisarzem, wywiadu skonstruowanego z różnych wypowiedzi pisarza drukowanych w przeszłości, pochodzących z dawnych programów filmowych, cytatów z jego książek, a także z bezpośredniej rozmowy autorki z pisarzem. Dość nietypowa forma, ale przeczytałem bardzo szybko. Wywiad złożony z różnych, wydawałoby się nieprzystających części był niezwykle spójny i ciekawy.

Książka podzielona jest na części tematyczne, z których dowiadujemy się między innymi o przodkach mistrza, a także o Suchedniowie, z którym w dużym stopniu związane jest jego życie. Kąkolewski barwnie opowiada o swoim debiucie pisarskim, o pracy reportera, o fascynacjach, o przyjaźniach z Wańkowiczem i Dygatem. Rozwija tematykę znaną już, czytelnikom jego książek, i wiąże ją ze swoją osobą bardziej niż dotychczas. Zabrakło mi tylko odniesienia do postaci Krusia i Milki w książce "W złą godzinę". W postaci Krusia podejrzewam alter ego autora. Dzieje się to przecież w 1946 roku po wojnie, Kruś nie ma ojca, podobnie, jak autor i wychowywany jest samotnie przez matkę. Młodzieńcza miłość między Krusiem i Milką została odmalowana z uczuciem, pasją, trudno nie przeżywać ich perypetii podczas czytania.

Najciekawsze wydały mi się wypowiedzi autora o początkach jego drogi pisarskiej, codziennej pracy i warsztacie. Wzbudzają refleksję nad tym, jak różne mogą być ścieżki prowadzące do pracy twórczej. Weźmy pod uwagę choćby losy Waldemara Łysiaka, Rafała A. Ziemkiewicza, Sergiusza Piaseckiego czy Brunona Schulza.

"Mnie tak często pytano na wieczorach autorskich o "przełomowy moment w Pana życiu", a wtedy mówię: "kiedy wstałem z kanapy i wziąłem się do pracy"; "no dobrze, ale inny przełomowy moment", "kiedy wziąłem się do pracy" itd. Wszystkie przełomowe momenty są niezmiernie szare, nieznaczące. To nie jest moment, kiedy człowiek się rzuca z mostu i wydobywa lub nie tonącą dziewczynę, jak to pięknie wymyślił Albert Camus, tylko to są momenty niezauważalne. Wola musi działać nie wtedy, kiedy dzieje się coś wielkiego, tylko coś bardzo małego. Największe bohaterstwa w człowieku rozgrywają się właśnie w chwilach niezmiernie nieefektownych. Można by przecież na użytek innych stworzyć wspaniały obraz bohaterskich chwil, że np., kiedy podczas oblężenia Warszawy waliła się sąsiednia kamienica i moja matka upadła na twarz, i się modliła, że wtedy stałem się pisarzem. Ale to nieprawda. Ja stałem się pisarzem w momencie, kiedy przezwyciężyłem ciężar własny."

"Wstaję na ogół między wpół do dwunastej a wpół do drugiej. Nie wiem, dlaczego, ale nie znoszę świtów. Może dlatego, że dawniej witałem świty po jakichś zabawach czy dancingach. Już do szkoły nie mogłem zdążyć i wpadałem przeważnie za profesorem na pierwszą lekcję. To było wpół do dziewiątej. Później był bardzo długi okres wstawania o wpół do jedenastej. Jeszcze później, kiedy wyzwoliłem się z wszelkich biurokratyzmów, tzn. z troski o ludzi, którzy czekali gdzieś na mnie (chodzi o pewien typ rozmówców, którzy narzucali godziny ranne), zaczęła się godzina dwunasta. Sypiam przeciętnie 9-10 godzin na dobę. Inni uznają to za dziwactwo, bo im wystarcza 6. Ale ja uważam, że to nie jest czas zmarnowany, bo sny mam bardzo ciekawe i wiele z nich mogę wykorzystywać w swojej pracy. Zresztą sny są po to, aby dawać rozrywkę, a nie żeby człowiek budził się z nudów. Wstaję, wypijam potwornie mocną kawę, sześć łyżeczek neski, albo bardzo mocną herbatę. Muszę wszystkiego brać bardzo silne dawki. Na nieszczęście dawniej pobierałem za silne dawki alkoholu, żeby, jak to mówił Jerzy Zieleński: "Wstawić się w stan". Wypijam więc herbatę i to jest jedyny moment, kiedy będąc zaspany i półprzytomny, mogę się zmusić do pracy. Po prostu moje drugie "ja" - anarchistyczne, niezależne, pogardliwe, ważniackie, które wiele lekceważy - poddaje się woli tego drugiego "ja", które nakazuje pracę. Wkręcam papier w maszynę i piszę - dwie do czterech godzin dziennie. Zawsze pracuję po wstaniu, kiedy mogę jeszcze się do pracy zmusić, bo inaczej wpadam w dobry humor i wszystko zostawiam."


Jest jeszcze wiele fascynujących fragmentów w tej książce, jak na przykład opis seansów z późniejszymi bohaterami reportaży, ale na powyższych dwóch fragmentach poprzestanę, zachęcając jedynie do przeczytania książki wszystkich tych, którzy z twórczością Kąkolewskiego się zetknęli i ją polubili. Zdecydowanie polecam również tym, którzy o Kąkolewskim nigdy nie słyszeli lub nie mieli okazji czytać jego książek.