Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kościół. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kościół. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 marca 2025

Dzwony kościoła świętego Wojciecha w Białymstoku

15 września 2013 roku podczas mszy świętej wybuchł pożar na wieży kościoła świętego Wojciecha przy ulicy Warszawskiej w Białymstoku. Spwodowany został zwarciem instalacji elektrycznej bez udziału osób trzecich. Przez wiele miesięcy Białostoczanie mieli przed oczyma widok zdekapitowanej wieży, tak charakterystycznego przecież punktu centrum miasta. Wieża od lat jest odbudowana i aż trudno uwierzyć, że pożar wydarzył się tak dawno.

Przechodziłem ulicą Warszawską wielokrotnie udając się do pobliskiego archiwum i nigdy jakoś nie zwróciłem baczniejszej uwagi na krzyż zdjęty z dawnej wieży kościoła i ustawiony na placu przed kościołem na pamiątkę pożaru. Dopiero niedawno przyjrzałem mu się dokładniej i zauważyłem obok niego dwa dzwony z dawnej wieży kościoła. Ten po prawej wykonany w odlewni w Bohum nie jest aż tak ciekawy, ale swoją ornamentacją i kolorem metalu poddanego działaniu tlenu zwraca uwagę dzwon po lewej stronie krzyża. Okazuje się, że został wykonany w moskiewskiej ludwisarni Pawła Mikołajewicza Finlandskiego. Ludwisarnia ta swój początek bierze w wieku XVIII, założona przez rodzinę Motorinów. Paweł Finlandski został jej właścicielem w roku 1892, krótko przed wprowadzeniem w Rosji preferencyjnej taryfy na przewóz dzwonów koleją w roku 1899, co spowodowało niebywały wzrost produkcji firmy. Zakład Finlandskiego  może się pochwalić odlaniem dzwonów do tak znanych świątyń, jak Ławra Kijowsko-Pieczerska, moskiewskie katedra Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny i sobór Chrystusa Zbawiciela, cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego w Petersburgu, katedra Aleksandra Newskiego w Rydze, czy sobór św. Aleksandra Newskiego w Warszawie.

Warto jeszcze parę słów poświęcić kościołowi św. Wojciecha. Świątynia została zbudowana w stylu neoromańskim przez miejscową parafię ewangelicką i poświęcona 24 czerwca 1912 roku. Autorem projektu był Jan Wende, ten sam który zaprojektował kościół ewangelicki w Łodzi. W lipcu 1944 roku wraz z wyjazdem z Białegostoku większości miejscowych ewangelików, wówczas już głównie Niemców, opuszczonym kościołem zaopiekował się ksiądz Antoni Zalewski, który doprowadził do oficjalnego przekazania świątyni kościołowi rzymskokatolickiemu i jej wyświęcenia pod wezwaniem świętego Wojciecha. Z pierwotnego, luterańskiego wyposażenia pozostała dziś ambona. W świątyni dominuje wystrój charakterystyczny dla świątyń katolickich, choć malowidła autorstwa Kingi Pawełskiej obrazujące misję świętego Wojciecha w prezbiterium charakteryzują się oryginalnością. W kościele znajdują się także dzieła ważnego dla Białegostoku rzeźbiarza, Jerzego Grygorczuka, takie jak kaplica katyńska i kaplica martyrologii narodowej, a także chrzcielnica znajdująca się pod dawną luterańską amboną.





poniedziałek, 20 marca 2023

Kleszczele

Miasteczka Kleszczele dotychczas zupełnie nie znałem. Kiedyś jeździłem z teściem do lasów pod Suchowolce na grzyby. Jedziemy na Kleszczele - mawiał, choć do miasteczka nie dojeżdżaliśmy. Na grzyby lubiłem z nim jeździć, ale we dwójkę. Wtedy zdarzało nam się odwiedzać ciekawe miejsca, a dla mnie, początkującego wówczas mieszkańca Podlasia arcyciekawe, jak na przykład bar z piwem w Gorodczynie, gdzie byliśmy jedynymi klientami zamawiającymi w języku innym niż tutejszy. Lubiłem też jeździć w większej grupie, z jego przyjaciółmi. Wówczas wypady na grzyby przeradzały się w prawdziwą leśną biesiadę, gdzie tylko kierowca był trzeźwy. A pod Suchowolce do lasu jeździliśmy rodzinnie i były to grzybobrania bardzo mało spontaniczne i nudne.

W Kleszczelach byłem po raz pierwszy przejazdem, gdy jechałem do Pińska na Białoruś przez przejście graniczne w Połowcach.

Postanowiłem to nadrobić. Wybrałem się do Kleszczeli w jeden z tych kapryśnych dni marcowych, gdy niebo zasnuwały chmury, wiał mroźny wiatr, czasami popruszyło śniegiem, aby za chwilę wypuścić słońce zza chmur i rozjaśnić scenerię żywszymi kolorami.

Dominantą miasteczka jest stojąca przy głównej drodze z Bielska Podlaskiego cerkiew prawosławna pod wezwaniem Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny, wybudowana w 2 połowie XIX wieku. Budynek z trzema cebulastymi kopułami i dzwonnicą ma dość typowe dla podlaskich cerkwi barwy biało-niebieskie.


Wokół cerkwi stoją krzyże wotywne ładnie odmalowane w kolorze błękitnym. Jeden z nich, najciekawszy, ze zdjęciem, ufundowany przez żonę, upamiętnia Joanna Lenkiewicza, który zginął na polu bitwy w 1915 roku.


Cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny nie jest jedyną cerkwią w Kleszczelach. Nieco wcześniej, ale również przy głównej drodze stoi niepozorny drewniany budynek cerkwi pomocniczej pod wezwaniem św. Mikołaja, dużo starszy z 1709 roku, który stał się cerkwią po adaptacji starego budynku dzwonnicy.


Pozostając w temacie świątyń. Przy jednej z bocznych ulic stoi wybudowany w latach 1907-1910 kościół katolicki o dość nietypowym wezwaniu Zygmunta Burgundzkiego. Kościół katolicki przeżywał w Kleszczelach burzliwą historię. Pierwsza  świątynia została ufundowana przez króla Zygmunta I Starego i Bonę Sforzę w roku 1533. Istniała do najazdu moskiewskiego w 1659 roku, kiedy została zniszczona. Od tego czasu wierni korzystali z kaplicy przez kilkadziesiąt lat, do czasu wybudowania nowej, drewnianej świątyni w roku w 1723 roku. Po powstaniu styczniowym parafia w Kleszczelach została zamknięta, a kościół rozebrano. Obecny budynek powstał na fali odradzania się parafii katolickich na terenie zaboru rosyjskiego po carskim ukazie tolerancyjnym w 1905 roku.

W otoczeniu kościoła stoją dwa ciekawe nagrobki. Jeden z nich zawierający zdjęcie zmarłego, w formie kapliczki z figurą Matki Boskiej, należy do proboszcza kleszczelowskiego Teodozjusza Żylińskiego w latach 1922-1928, budowniczego widocznej na poprzednim zdjęciu stojącej obok kościoła drewnianej dzwonnicy.


Drugi, dużo bardziej skromny poświęcony jest farmaceucie, Michałowi Welento (1876-1944).


W Polsce prowincjonalnej bardzo często zwracają uwagę budynki ochotniczej straży pożarnej, mającej swe początki w okresie międzywojennym z nieodłączną figurą świętego Floriana, patrona strażaków (i przewodników). Nie inaczej jest w Kleszczelach, choć tutejsza straż pożarna może się poszczycić znacznie wcześniejszą metryką, sięgającą czasów zaboru rosyjskiego. Przed budynkiem stoi bardzo ciekawa rzeźba w drewnie ufundowana w 90-rocznicę powstania ochotniczej straży pożarnej już po odzyskaniu niepodległości.



W Kleszczelach stoi bardzo ciekawy drewniany budynek dawnego dworca kolejowego, wybudowany na przełomie XIX i XX wieku. Aby go zobaczyć, musiałem przejść do południowej części  miasteczka, tworzącej niejako oddzielną osadę, oddzieloną od głównej części Kleszczel łąkami. Po drodze minąłem stary domek kryty rdzewiejącą blachą oraz kapliczkę.


Stary drewniany budynek dworca w Kleszczelach jest rzadko już dziś spotykanym przykładem dawnych rosyjskich stacji kolejowych w naszym województwie. Jego stan jest bardzo zły niestety. Za parę, paręnaście lat zniknie prawdopodobnie z krajobrazu z krajobrazu miasteczka.
Wiadomo, że do końca sierpnia 1930 roku zawiadowcą stacji w Kleszczelach był Edward Górski, który 1 września tego roku został przeniesiony na stację w Bastunach. W latach 1931/1932 służbę na kolei w Kleszczelach pełnili: Stanisław Janczewski - zawiadowca, Wojciech Kubiak, Józef Matujzo, Czesław Soszyński i Michał Stefanowicz.


Stąd już niedaleko do kirkutu żydowskiego, ukrytego w lasku po prawej stronie drogi z Kleszczel do Czeremchy. Niestety kirkut bardzo trudno jest znaleźć. Nie prowadzi do niego żadna tablica informacyjna. Inną sprawą jest to, że niewiele z dawnego kirkutu się zachowało. Znalazłem tylko jedną macewę, choć podobno kilka ich się zachowało. Doszedłem do pomnika poświęconego tym, którzy zginęli w czasie Holocaustu oraz upamiętniającego tych, którzy przeżyli II wojnę światową: Josefa Białostockiego, Izaka Kleszczelskiego, Zelmana Wasermana, Symche Bursztyna, Lejzera Melameda.


Wiele nazwisk przedwojennej społeczności żydowskiej Kleszczeli można znaleźć przeglądając Obwieszczenia Publiczne wydawane przed wojną, ale także prasę przedwojenną. W 1925 sklep spożywczy w Kleszczelach prowadziła Ela Gajdamak. W 1926 wzmiankowano nabycie parceli przez Dyrekcję Lasów Państwowych w Siedlcach od Hersza Kleszczelskiego przy ulicy Bielskiej 4. W 1929 roku sprzedaż mięsa w Kleszczelach prowadził przy ulicy Kościelnej 2 Alter Zekel. Sara Mełamed w tym samym roku prowadziła herbaciarnię przy ulicy Rynkowej 23. W 1929 roku skradziono konia mieszkańcowi Kleszczel Beniaminowi Bystrynowi. Rok później zarejestrowano sklep żelaza Byszka Kapłańskiego przy ulicy Rynkowej. W roku 1931 przy ulicy Rynkowej 20 Lejb Szerman prowadził sklep spożywczy. Tego samego roku Szejna Białostocka prowadziła herbaciarnię w Kleszczelach. W roku 1932 sklep manufaktury i galanterii prowadził przy ulicy Rynkowej 6, Chaim Kaczalski.

Po wizycie na dawnym kirkucie wróciłem powoli do centrum miesteczka. Gdyby ktoś miał wątpliwości, jak dawną metryką szczycą się Kleszczele, przypomina o tym pomnik w parku poświęcony Zygmuntowi I Staremu, który nadał prawa miejskie Kleszczelom w roku 1495.


Na północnym skraju miasteczka przy drodze do Bielska Podlaskiego rozłożyły się dwa cmentarze chrześcijańskie, po prawej stronie drogi prawosławny, po lewej katolicki. Ciekawszy wydaje się cmentarz prawosławny zawierający sporo starych nagrobków. Oto kilka z nich.


Aleksander Sołowiewicz (1829-1911), protojerej cerkwi kleszczelskiej


Zofia Siehień z domu Kostko (1860-1923), Helena Kostko z d. Sieheń, po pierwszym mężu Kozłowska (1901-1988)


nagrobek z częściowo zachowaną inskrypcją z 1885 roku


nagrobek Nepomuceny Michalskiej z Malczewskich, matki generałowej ruskiej (1790-1833)


nagrobek Andrieja Daniluka i Juliana Tomaszuka, którzy zginęli pod parowozem na stacji Kleszczele w kwietniu 1896 roku

Na cmentarzu katolickim zwrócił moją uwagę nagrobek ojca i syna. Syn Tadeusz Pacho zmarł w roku 1942. Ojciec Czesław Pacho zmarł w roku 1953 zabity od uderzenia pioruna.


Po dość długim spacerze zaszedłem do Karczmy u Walentego. Przy jednym stoliku dwójka Ukraińców relacjonowała swemu polskiemu znajomemu przebieg wydarzeń 24 lutego zeszłego roku. Zamówiłem flaki i surówkę. Nie były złe, choć flaki niepotrzebnie zagęszczone mąką. Do knajpy w międzyczasie wszedł nieogolony mężczyzna w dresie i brudnych klapkach po małpkę. A ja, gdy już się najadłem wsiadłem do samochodu i pojechałem do Białegostoku.

niedziela, 27 listopada 2022

Cmentarze na Litwie: Rumszyszki (Rumšiškės)

Podczas ostatniego wyjazdu na Litwę w ramach poszukiwań genealogicznych miałem okazję przeszukać szereg cmentarzy położonych między Kownem (Kaunas) a Wiłkomierzem (Ukmerge). Wróciłem zafascynowany współczesną ornamentyką nagrobków litewskich, a także wieloma pozostałościami po kulturze polskiej, co nie wydawało mi się oczywiste przed wyjazdem, zwłaszcza w odniesieniu do Litwy Kowieńskiej.

Poszukiwania zacząłem od miejscowości Rumszyszki. Według "Słownika Geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich" z przełomu XIX/XX wieków, Rumszyszki były miasteczkiem rządowym przy ujściu Proweny do Niemna. Kościół drewniany pod wezwaniem św. Michała Archanioła wzniesiony został pierwotnie przez Władysława Jagiełłę, a przebudowany kosztem skarbu i parafian w latach 1859/1860. W Rumszyszkach znajduje się jeden z większych w tej części Europy skansenów z pięknymi litewskimi krzyżami.


Na wzgórzu górującym nad Zalewem Kowieńskim wciąż stoi stary drewniany kościółek. Warto zajrzeć do środka, aby spojrzeć na urokliwą architekturę tak przypominającą drewniane świątynie Podlasia.



Pora jednak na zdjęcia z cmentarza, dom którego z kościoła wiedzie jedna z bocznych uliczek.


nagrobek Teodora Regimantasa (1913-1968) z ciekawym przedstawieniem osoby oddającej hołd bądź przeżywającej śmierć bliskiego.


pierwszy nagrobek w języku polskim. Jerzy Sider (1840-1888)


kolejny nagrobek w języku polskim w otoczeniu już litewskich nagrobków bardziej współcześnie żyjących członków rodziny. Jan Monkiewicz (1822-1890)


I znów język polski. Michał Kiepiażyński (1863-1886)


żeliwny XIX-wieczny nagrobek. Jan Pużycki (1874-1886)


charakterystyczny motyw cmentarny - pień drzewa z uciętymi gałęziami. Nagrobek rodziny Limanowskich. Aniela Limanowska z Dejkowskich (1849-1919),
Wiktor Limanowski (1885-1892),
Mieczysław Limanowski (1886-1892),
Gabriela Limanowska z Pacewiczów (1817-1897),
Jan Limanowski (1889-1905)


grupa nagrobków polskojęzycznych:
Wincenty Monkiewicz, Sybirak - powstaniec 1863 roku (1836-1911),
Jan Sikorski (zm. 1916),
Jan Limanowski (1807-1891),
Władysław Monkiewicz (zm. 1943),
Zofia Czaplijewska (zm. 1950),
Józefa Sikorska (zm. 1978).


Na cmentarzach Kowieńszczyzny uwagę zwracają liczne drewniane krzyże nagrobkowe bogato zdobione. Nagrobek rodziny Pur
ų.


zniszczony, ale wciąż czytelny nagrobek: Jerzy Mejłut(owicz?)
(1830-1896)


kolejne dwa polskojęzyczne nagrobki:

Franciszek (67 lat) i Róża (70 lat) Sikorscy, rok 1912,
rodzina Kozakiewicz:
Adolf (1861-1918),
Karolina (1870-1936),
Franciszek (1868-1948),
Eleonora (1892-1900). 


jeden z przykładów, jak języki polski i litewski mieszają się w obrębie jednej rodziny.
Władysław Ciolkiewicz (1849-1925),
Jadwiga Ciolkiewicz z Wojtkuńskich (1861-1939),
Vaclovas Ciolkievičiai (1889-1946),
Zigmas Ciolkievičiai (1906-1975),
Antanas Ciolkievičiai (1900-1983).


nagrobki rodziny Downarowiczów:
Helena Downorowicz (zm. 1936),
Izabella Downarowicz z Wyszyńskich (1815-1907).


ksiądz Paweł Stuliński


kolejny przykład drewnianego zdobionego krzyża nagrobnego. Zigmas Cabkauskas (1943-1984).

niedziela, 29 maja 2022

Majówka w Sztokholmie

Pierwszy od 2,5 roku wyjazd zagraniczny. Pierwszy od wybuchu pandemii COVID-19. Początkowa niechęć do jakiegokolwiek ruszania się z Polski przerodził się w umiarkowany entuzjazm na kilka miesięcy przed. Wreszcie przyszedł ten dzień: pakowanie się, kończenie zaległych zleceń i piątkowym popołudniem ruszyliśmy do Modlina. Lot minął szybko, podobnie przejażdżka metrem. Bardzo późnym wieczorem byliśmy w Sztokholmie w pięknie oświetlonej dzielnicy Mälarhöjden.

Było już długo po zmroku, jednak liczne światła a to w ogródkach, a to pod dachami domów,  czy też latarnie uliczne dodawały uroku dzielnicy domów jednorodzinnych, gdy z walizkami na kółkach toczyliśmy się do wynajętego lokum. Mälarhöjden leży tuż przy jeziorze Melar i tę bliskość wyczuwaliśmy idąc ulicą Pettersbergsvägen, gdyż co i rusz wody jeziora wyglądały zza posesji. Wynajęliśmy dom, w którym na co dzień mieszkała szwedzka rodzina z dziećmi. Niezwykłe doświadczenie, pokazujące jak ludzie mieszkający niemal po sąsiedzku, po drugiej stronie Bałtyku potrafią zaprzyjaźniać otaczającą przestrzeń zupełnie inaczej. Był to otwarty dom dwukondygnacyjny, którego centrum stanowiło atrium ze zwisającym przez dwie kondygnacje abażurem lampy. Pokoje na parterze i piętrze położone były dookoła. Na dolnej kondygnacji w środku znajdował się  nieduży stół i sofa. Można tu było poczytać książkę, napić się kawy. Dookoła stały meble wypełnione książkami, na ścianach wisiały fotografie i obrazy oraz ich reprodukcje. Sporo roślin. Kuchnia z głównym dużym stołem znajdowała się na piętrze. Tam też znajdowało się wejście na taras, skąd podziwiać można było wody jeziora Melar. Całkiem praktycznie, biorąc pod uwagę, że dzięki temu zapachy kuchenne nie rozchodziły się po całym domu.

***

Pierwszego dnia pojechaliśmy do muzeum Vasa. Mieliśmy wówczas okazję w świetle dnia ujrzeć urokliwą dzielnicę Mälarhöjden.



Muzeum powstało w 1990 roku, po wydobyciu z dna morskiego wraku zatopionego w roku 1628 okrętu wojennego Vasa. Statek został zbudowany z drewna na rozkaz króla szwedzkiego Gustawa Adolfa II. Ważył 1200 ton i miał być jednym z najważniejszych okrętów szwedzkiej floty wojennej. Zatonął 10 sierpnia wkrótce po wyjściu z portu. Wskutek gwałtownego porywu wiatru przechylił się, odzyskał równowagę, jednak w wyniku kolejnego przechyłu zaczął nabierać wody i zatonął wraz częścią liczącej 150 osób załogi. Zginęło od 30 do 50 osób. Przyczyną było zbyt lekkie obciążenie statku spowodowane wadliwą jego konstrukcją. Prawidłowe obciążenie statku spowodowałoby, że okręt zanurzony byłby zbyt głęboko. Na tym polegała wada konstrukcji. Poszukiwania wraku okrętu rozpoczęły się na początku lat 50 i w roku 1956 zostały zwieńczone sukcesem.

W muzeum możemy oglądać wrak statku zawierający 98 % oryginalnych elementów. Piękny to statek, z bogatą symboliką zawartą w rzeźbach i ornamentach wieńczących jego sylwetkę. Historia statku, jego zatonięcia, a także wydobycia wraku jest w bardzo ciekawy sposób opowiedziana. Wędrujemy przez sale, gdzie między innymi oglądamy podobizny 2 kobiet, których szczątki wydobyto z wraku, czytamy ich historię opowiedzianą na tle stosunków społecznych pierwszej ćwierci XVII wieku. Na jednej z wyższych kondygnacji oglądamy rzeźby w oryginalnych kolorach, jakie nosiły one w momencie wodowania statku. Schodzimy niżej i możemy zapoznać się ze zrekonstruowanymi twarzami zatopionych członków załogi. Moją uwagę zwróciły akcenty polskie: rzeźba prawdopodobnie Anny Wazy, szwedzkiej królewny, której historia była wykorzystywana przez oficjalne czynniki szwedzkie do podkreślenia nietolerancji religijnej Rzeczypospolitej za czasów Zygmunta III Wazy. Jedną z rzeźb wieńczących brzeg okrętu jest sylwetka polskiego szlachcica pod ławką, która miała przypominać szwedzkiej załodze, jak należy traktować nieprzyjaciela. Z muzeum wyszedłem zauroczony i już żadne miejsce później nie zrobiło na mnie takiego wrażenia w Sztokholmie. Czasami dobrze spojrzeć na historię własnego państwa i jego symbole okiem cudzoziemca.



Skansen, który znajduje się niedaleko muzeum Vasa zrobił na mnie podobnie bardzo dobre wrażenie. Żaden z dotychczas przeze mnie odwiedzonych: w Osowiczach pod Białymstokiem, Tokarni, Sanoku, czy Wdzydzach Kiszewskich nie dorównuje skansenowi w Sztokholmie moim zdaniem. I nie chodzi tu nawet o ilość nagromadzonych starych budynków. To co naprawdę robi wrażenie to organizacja. Piszę w tym momencie tylko o kwartale miejskim w skansenie sztokholmskim, w którym naprawdę można wyobrazić sobie, jak wyglądała stolica Szwecji 120 lat temu, wówczas niewielkie miasto.  W każdym z budynków, czy to sklep, czy dom mieszczański, możemy porozmawiać po angielsku z osobą przebraną w strój z epoki i jest to angielski na dobrym poziomie, a osoby udzielające informacji posiadają niezłą wiedzę. Miejsce to tętni życiem, a było już popularne w czasach II wojny światowej o czym można przekonać się czytając dzienniki Astrid Lindgren. Na terenie skansenu znajduje się miejsce na gastronomię, co w tym wypadku oznacza stoiska ze szwedzkim, całkiem niezłym fast foodem. Ja akurat próbowałem mięsa łosia z grilla ze wszechobecnymi tutaj tłuczonymi ziemniakami i borówką brusznicą. Skansen odwiedzaliśmy w ostatni dzień kwietnia, ale na tradycyjne ognisko związane ze świętem Walpurgii postanowiliśmy wybrać się w naszej dzielnicy.


Zanim jednak wróciliśmy do Mälarhöjden, odwiedziliśmy muzeum sztuki nowoczesnej. Mimo, że nie jestem jej fanem, muszę przyznać, że muzeum sztokholmskie jest w miarę łatwo strawne dla odwiedzających. Sale podzielone tematycznie, dzieła artystyczne wyczerpująco opisane. Zwróciłem uwagę zwłaszcza na "Zagadkę Wilhelma Tella" Salvadora Dalego oraz dzieła Sigrid Hjertén. Nie mogłem przejść obojętnie wobec akcentów polskich: dzieł Zofii Kulik i Tadeusza Kantora. Nie odwiedziłbym jednak tego muzeum po raz drugi.



Święto Walpurgii obchodzone jest w Sztokholmie masowo, jak zdążyliśmy się przekonać. Nazwa pochodzi od świętej Walpurgii, zakonnicy pomagającej świętemu Bonifacemu nawracać na chrześcijaństwo plemiona germańskie w VIII wieku. Święto to symbolizujące odejście zimy (mroku) i nastanie wiosny (światła) ma jeszcze korzenie pogańskie. 

Mälarhöjden już przed godziną dwudziestą widzieliśmy coraz większe grupki ludzi zdążających nad jezioro do miejsca, gdzie wznosił się olbrzymi stos ułożony ze starych gałęzi. Gdy doszedłem na miejsce trwał właśnie koncert na niedużej scenie. Lokalny żeński zespół grał gitarowe rockowo-popowe kawałki. Przy wejściu na teren koncertu znajdował się bufet z lodami, ciastem i hot dogami. Gdy zaczął się kolejny koncert - męskiego głównie chóru, wykonującego w całkiem profesjonalny sposób szwedzkie tradycyjne pieśni, nad jeziorem były już tłumy. Było coś niesamowitego w tym, że lokalna społeczność osiedlowa potrafiła zorganizować tego typu imprezę w tak profesjonalny sposób. Prowadzenie chóru, gdzie śpiewali i młodzi i starsi mężczyźni oznaczać musiało, że kilkadziesiąt osób poza obowiązkami zawodowymi znajdowało czas na spotkania, stałe próby, ćwiczenia głosu i naukę starych szwedzkich pieśni.
Wreszcie nadszedł moment rozpalenia ogniska. Buchnął ogień i nagle jakby cała atmosfera oczekiwania została rozładowana. Staliśmy na skarpie w sporym oddaleniu od ogniska, a mimo to czuliśmy doskonale powiew ciepłego powietrza na policzkach. Gdy się dopalało ruszyliśmy do domu.




Kolejnego dnia pojechaliśmy zwiedzać ratusz sztokholmski. Ale był akurat 1 maja, więc widzieliśmy najprawdziwsze zgromadzenie, jakich w Polsce od dawna już się nie uświadczy.


Ratusz zwiedzaliśmy z angielskojęzyczną przewodniczką, naprawdę niezłą. Ten 100-letni budynek w którym co roku odbywają się bankiety z okazji wręczenia nagrody Nobla położony jest poza starym miastem. Usłyszeliśmy w ciekawy sposób opowiedzianą historię budynku, przeznaczenie każdej ze zwiedzanych sal, sporo anegdotek, np. dlaczego w sali złotej podobizna króla Eryka została pozbawiona głowy. Sklepik w ratuszu jest pełen książek, przewodników, jak i tych dotyczących menu na kolejnych bankietach noblowskich oraz wielu innych pamiątek. Jest to jedno z tych miejsc, które pamięta się długo i które warto odwiedzić.



Dzień, gdy zwiedzaliśmy ratusz sztokholmski był dniem, kiedy zachciało nam się spróbować tradycyjnej kanapki ze śledziem, jakie podobno można kupić wszędzie w Sztokholmie. Najgorzej jednak jest gdy się jej szuka. Wówczas nijak nie można znaleźć. Była już pora obiadowa, a my głodni niemiłosiernie postanowiliśmy przycupnąć gdziekolwiek. Trafiliśmy do restauracji niezwykłej: Stokholms G
ästabud położonej na rogu Skeppar Karls gränd i Österlånggatan. Było dość ciasno i dużo ludzi w środku, co dobrze wróżyło jeśli chodzi o jakość jedzenia. Na początek zamówiliśmy trzy rodzaje marynowanego śledzia z chlebem, serem i jajkiem. Był to strzał w dziesiątkę. Rzadko kiedy można zjeść tak dobrego śledzika i to w stylu szwedzkim. Szwedzkie kulki mięsne z puree i borówką brusznicą - danie typowe dla Sztokholmu, które można zamówić dosłownie wszędzie, było również niezrównane. Tak dobry posiłek nastroił część naszej grupy pozytywnie na dalsze zwiedzanie. A w planach był cmentarz.


Tu mała dygresja dotycząca poszukiwanych chwilę wcześniej kanapek ze śledziem. Po wyjściu z restauracji, najedzeni natknęliśmy się przypadkowo na lokal serwujący, a jakże ... kanapki ze śledziem, chwilę później zaś na budkę serwującą takie kanapki w różnych wariantach. Ironia losu?
Zamówiliśmy kanapkę w tym pierwszym lokalu. Kromka szwedzkiego chleba, na niej puree ziemniaczane, kawałek pieczonego śledzia, krążki czerwonej cebuli i oczywiście borówka brusznica. Pychotka!

Pora opowiedzieć o kolejnym miejscu, do którego dotarliśmy popołudniem.
Cmentarz Skogskyrkogården powstał w latach 1917-1920 na obszarze 102 hektarów i obecnie zawiera około 100 000 grobów. Założony został w terenie leśnym w sposób zakładający integrację miejsc pochówku z otaczającą naturą. Gdy dojechaliśmy do cmentarza, naszym oczom ukazała się piękna otwarta przestrzeń okolona lasem. Cmentarz ten to przede wszystkim wielki park, gdzie nagrobki widzi się niejako przy okazji. Obcowanie ze śmiercią w takiej scenerii pozwala oddać się rozmyślaniom i zadumie w sposób niespotykany na polskich cmentarzach. W roku 1994 cmentarz został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości UNESCO. Czy warto zobaczyć to miejsce? Zdecydowanie tak. Nie przypominam sobie, abym był na tak wielkim obszarowo cmentarzu, który tak mało ma wspólnego z cmentarzem. Poza tym oszczędna stylistyka nagrobków przemawia do mojego gustu.  Oto garść zdjęć z cmentarza.






"Zmartwychwstanie" - rzeźba Johna Lundqvista




nagrobek Grety Garbo


Kolejny, trzeci już dzień w Sztokholmie poświęciliśmy na zwiedzanie pałacu w Drottningholm. Jest on malowniczo położony jest nad jeziorem Melar na wyspie Lovön na przedmieściach Sztokholmu. Tworzenie Drottningholm rozpoczął król Zygmunt III Waza w hołdzie dla żony Katarzyny Jagiellonki. I choć oryginalny pałac spłonął w 1661 roku, odniesień do wspólnej burzliwej historii polsko-szwedzkiej jest w nim więcej, niż wynikałoby to z samej idei budowy założenia. Pałac został odbudowany w roku 1662, a w roku 1777 został przebudowany w stylu klasycystycznym na zlecenie Gustawa III. W Drottningholm na stałe mieszka szwedzka rodzina królewska, jednak znaczna jego część udostępniana jest turystom.



Zwiedzając sale pałacowe oczywiście zwróciłem uwagę na sceny batalistyczne z okresu wojny polsko-szwedzkiej połowy XVII wieku, znanej w naszej historiografii pod nazwą Potopu Szwedzkiego w galerii Karola X Gustawa. Dla Szwedów wojna była wielkim triumfem, co obrazy, które oglądałem  w wyraźny sposób uwidoczniają. Park w stylu angielskim, czy pawilon chiński udostępniany do zwiedzania za dodatkową opłatą zadowolą oczekiwania wszystkich tych, którzy lubują się w zwiedzaniu rezydencji pałacowych. Ja do tych osób nie należę. Skonstatuję tylko, że tak przez białostoczan ceniony pałac Branickich, zwany Wersalem Północy, to tylko drobna namiastka tego, co można zobaczyć w Sztokholmie.



Po południu odpuściliśmy dalsze zwiedzanie. Czekała nas bowiem atrakcja kulinarna. Nie mogliśmy będąc w Szwecji nie spróbować kiszonego śledzia, czyli surströmminga. Jest to tradycyjna szwedzka potrawa ze sfermentowanych śledzi bałtyckich znana przynajmniej od XVI wieku. Przed przyjazdem do Sztokholmu przygotowywaliśmy się do tego, jak przygotować ten szwedzki przysmak. Robert Makłowicz jadł surströmminga w restauracji podanego na kanapce z czerwoną cebulą i stwierdził, że ma intensywny smak, przypominający nieco camembert. Oglądaliśmy również jak przygotowują tę potrawę Szwedzi i wybraliśmy ten właśnie sposób.

Okazało się, że nie jest łatwo kupić surströmminga w maju, jako że jest to potrawa sezonowa, najpopularniejsza w sierpniu. Ale w jednym z dużych marketów w Sztokholmie niedaleko dworca kolejowego udało się. Puszka którą kupiliśmy, zawierała w środku śledzie ofiletowane. Tak więc usuwanie głów, płetw, wnętrzności i kręgosłupa z ośćmi mieliśmy załatwione. Puszkę otworzyliśmy w ustronnym miejscu w parku. Swąd, jaki wydobywa się z puszki podczas otwierania przypomina zwielokrotniony zapach zgniłych jaj. Nie jest jednak aż tak intensywny, aby można go było wyczuć z dalszej odległości. Wylaliśmy śmierdzącą zalewę do przygotowanego dołka i przykryliśmy to miejsce warstwą gleby. W domu mieliśmy już przygotowany cienki chleb tunnbröd przypominający macę, ugotowane ziemniaczki w łupinach (W Szwecji można kupić odmianę ziemniaka podłużną  o niewielkich bulwach w sam raz do tego typu potrawy.), sos śmietanowy i krążki cebuli oraz wódkę Absolut. I choć zapach filetów śledziowych (choć wyglądały bardzo apetycznie i miały różowy kolor) sam w sobie nie był przyjemny. Położone na chlebie, przykryte ziemniaczkami, cebulą i sosem śmietanowym w połączeniu z wódką były całkiem zjadliwe, posiadając nieco mocniejszy, intensywny smak śledzi. Jednak nie miał on nic wspólnego z camembertem moim zdaniem.

Ostatni dzień przed odlotem, w związku z wciąż piękną pogodą, wykorzystaliśmy na spacer po "naszej" dzielnicy Mälarhöjden. Spacerując, zapamiętywaliśmy piękne widoki na jezioro, kupiliśmy czekoladki produkowane lokalnie i lokalnie w małym sklepiku sprzedawane, gdzie pani z obsługi pożegnała się z nami po polsku.



Zaszliśmy również do Mälarhöjden kyrka, pięknie usytuowanego na wzgórzu kościółka protestanckiego.



Kamień węgielny pod jego budowę położono w roku 1928, w czasie gdy osiedle Mälarhöjden dopiero powstawało. Zaprojektowany został przez znanego szwedzkiego architekta Hakona Ahlberga znanego z wielu realizacji w samej Szwecji, ale również budynku kliniki dziecięcej szpitala Rikshospitalet w Oslo, czy szpitala uniwersyteckiego Maracaibo w Wenezueli. Wnętrze jest surowe, z czerwonej cegły, jednak tu i ówdzie czarowały nas piękne akcenty - przedstawienie Matki Boskiej z Dzieciątkiem - nieczęsto spotykane w kościołach protestanckich, piękny witraż nad ołtarzem głównym czy drewniany sufit z przedstawieniem "Tronu, nadziei i miłości" autorstwa szwedzkiego artysty Alfa Munthe z 1929 roku. Gdy wchodziliśmy do kościoła w środku stało wiele wózków dziecięcych. Spotkaliśmy też jedną z matek spieszącą wraz z maluchem na spotkanie w jednej z sal kościoła.






Przyszedł jednak w końcu czas pożegnania ze Sztokholmem. Chwyciliśmy w rękę walizki, zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy w stronę stacji metra. Do zobaczenia Szwecjo, może kolejnym razem.