Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ratusz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ratusz. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 maja 2022

Majówka w Sztokholmie

Pierwszy od 2,5 roku wyjazd zagraniczny. Pierwszy od wybuchu pandemii COVID-19. Początkowa niechęć do jakiegokolwiek ruszania się z Polski przerodził się w umiarkowany entuzjazm na kilka miesięcy przed. Wreszcie przyszedł ten dzień: pakowanie się, kończenie zaległych zleceń i piątkowym popołudniem ruszyliśmy do Modlina. Lot minął szybko, podobnie przejażdżka metrem. Bardzo późnym wieczorem byliśmy w Sztokholmie w pięknie oświetlonej dzielnicy Mälarhöjden.

Było już długo po zmroku, jednak liczne światła a to w ogródkach, a to pod dachami domów,  czy też latarnie uliczne dodawały uroku dzielnicy domów jednorodzinnych, gdy z walizkami na kółkach toczyliśmy się do wynajętego lokum. Mälarhöjden leży tuż przy jeziorze Melar i tę bliskość wyczuwaliśmy idąc ulicą Pettersbergsvägen, gdyż co i rusz wody jeziora wyglądały zza posesji. Wynajęliśmy dom, w którym na co dzień mieszkała szwedzka rodzina z dziećmi. Niezwykłe doświadczenie, pokazujące jak ludzie mieszkający niemal po sąsiedzku, po drugiej stronie Bałtyku potrafią zaprzyjaźniać otaczającą przestrzeń zupełnie inaczej. Był to otwarty dom dwukondygnacyjny, którego centrum stanowiło atrium ze zwisającym przez dwie kondygnacje abażurem lampy. Pokoje na parterze i piętrze położone były dookoła. Na dolnej kondygnacji w środku znajdował się  nieduży stół i sofa. Można tu było poczytać książkę, napić się kawy. Dookoła stały meble wypełnione książkami, na ścianach wisiały fotografie i obrazy oraz ich reprodukcje. Sporo roślin. Kuchnia z głównym dużym stołem znajdowała się na piętrze. Tam też znajdowało się wejście na taras, skąd podziwiać można było wody jeziora Melar. Całkiem praktycznie, biorąc pod uwagę, że dzięki temu zapachy kuchenne nie rozchodziły się po całym domu.

***

Pierwszego dnia pojechaliśmy do muzeum Vasa. Mieliśmy wówczas okazję w świetle dnia ujrzeć urokliwą dzielnicę Mälarhöjden.



Muzeum powstało w 1990 roku, po wydobyciu z dna morskiego wraku zatopionego w roku 1628 okrętu wojennego Vasa. Statek został zbudowany z drewna na rozkaz króla szwedzkiego Gustawa Adolfa II. Ważył 1200 ton i miał być jednym z najważniejszych okrętów szwedzkiej floty wojennej. Zatonął 10 sierpnia wkrótce po wyjściu z portu. Wskutek gwałtownego porywu wiatru przechylił się, odzyskał równowagę, jednak w wyniku kolejnego przechyłu zaczął nabierać wody i zatonął wraz częścią liczącej 150 osób załogi. Zginęło od 30 do 50 osób. Przyczyną było zbyt lekkie obciążenie statku spowodowane wadliwą jego konstrukcją. Prawidłowe obciążenie statku spowodowałoby, że okręt zanurzony byłby zbyt głęboko. Na tym polegała wada konstrukcji. Poszukiwania wraku okrętu rozpoczęły się na początku lat 50 i w roku 1956 zostały zwieńczone sukcesem.

W muzeum możemy oglądać wrak statku zawierający 98 % oryginalnych elementów. Piękny to statek, z bogatą symboliką zawartą w rzeźbach i ornamentach wieńczących jego sylwetkę. Historia statku, jego zatonięcia, a także wydobycia wraku jest w bardzo ciekawy sposób opowiedziana. Wędrujemy przez sale, gdzie między innymi oglądamy podobizny 2 kobiet, których szczątki wydobyto z wraku, czytamy ich historię opowiedzianą na tle stosunków społecznych pierwszej ćwierci XVII wieku. Na jednej z wyższych kondygnacji oglądamy rzeźby w oryginalnych kolorach, jakie nosiły one w momencie wodowania statku. Schodzimy niżej i możemy zapoznać się ze zrekonstruowanymi twarzami zatopionych członków załogi. Moją uwagę zwróciły akcenty polskie: rzeźba prawdopodobnie Anny Wazy, szwedzkiej królewny, której historia była wykorzystywana przez oficjalne czynniki szwedzkie do podkreślenia nietolerancji religijnej Rzeczypospolitej za czasów Zygmunta III Wazy. Jedną z rzeźb wieńczących brzeg okrętu jest sylwetka polskiego szlachcica pod ławką, która miała przypominać szwedzkiej załodze, jak należy traktować nieprzyjaciela. Z muzeum wyszedłem zauroczony i już żadne miejsce później nie zrobiło na mnie takiego wrażenia w Sztokholmie. Czasami dobrze spojrzeć na historię własnego państwa i jego symbole okiem cudzoziemca.



Skansen, który znajduje się niedaleko muzeum Vasa zrobił na mnie podobnie bardzo dobre wrażenie. Żaden z dotychczas przeze mnie odwiedzonych: w Osowiczach pod Białymstokiem, Tokarni, Sanoku, czy Wdzydzach Kiszewskich nie dorównuje skansenowi w Sztokholmie moim zdaniem. I nie chodzi tu nawet o ilość nagromadzonych starych budynków. To co naprawdę robi wrażenie to organizacja. Piszę w tym momencie tylko o kwartale miejskim w skansenie sztokholmskim, w którym naprawdę można wyobrazić sobie, jak wyglądała stolica Szwecji 120 lat temu, wówczas niewielkie miasto.  W każdym z budynków, czy to sklep, czy dom mieszczański, możemy porozmawiać po angielsku z osobą przebraną w strój z epoki i jest to angielski na dobrym poziomie, a osoby udzielające informacji posiadają niezłą wiedzę. Miejsce to tętni życiem, a było już popularne w czasach II wojny światowej o czym można przekonać się czytając dzienniki Astrid Lindgren. Na terenie skansenu znajduje się miejsce na gastronomię, co w tym wypadku oznacza stoiska ze szwedzkim, całkiem niezłym fast foodem. Ja akurat próbowałem mięsa łosia z grilla ze wszechobecnymi tutaj tłuczonymi ziemniakami i borówką brusznicą. Skansen odwiedzaliśmy w ostatni dzień kwietnia, ale na tradycyjne ognisko związane ze świętem Walpurgii postanowiliśmy wybrać się w naszej dzielnicy.


Zanim jednak wróciliśmy do Mälarhöjden, odwiedziliśmy muzeum sztuki nowoczesnej. Mimo, że nie jestem jej fanem, muszę przyznać, że muzeum sztokholmskie jest w miarę łatwo strawne dla odwiedzających. Sale podzielone tematycznie, dzieła artystyczne wyczerpująco opisane. Zwróciłem uwagę zwłaszcza na "Zagadkę Wilhelma Tella" Salvadora Dalego oraz dzieła Sigrid Hjertén. Nie mogłem przejść obojętnie wobec akcentów polskich: dzieł Zofii Kulik i Tadeusza Kantora. Nie odwiedziłbym jednak tego muzeum po raz drugi.



Święto Walpurgii obchodzone jest w Sztokholmie masowo, jak zdążyliśmy się przekonać. Nazwa pochodzi od świętej Walpurgii, zakonnicy pomagającej świętemu Bonifacemu nawracać na chrześcijaństwo plemiona germańskie w VIII wieku. Święto to symbolizujące odejście zimy (mroku) i nastanie wiosny (światła) ma jeszcze korzenie pogańskie. 

Mälarhöjden już przed godziną dwudziestą widzieliśmy coraz większe grupki ludzi zdążających nad jezioro do miejsca, gdzie wznosił się olbrzymi stos ułożony ze starych gałęzi. Gdy doszedłem na miejsce trwał właśnie koncert na niedużej scenie. Lokalny żeński zespół grał gitarowe rockowo-popowe kawałki. Przy wejściu na teren koncertu znajdował się bufet z lodami, ciastem i hot dogami. Gdy zaczął się kolejny koncert - męskiego głównie chóru, wykonującego w całkiem profesjonalny sposób szwedzkie tradycyjne pieśni, nad jeziorem były już tłumy. Było coś niesamowitego w tym, że lokalna społeczność osiedlowa potrafiła zorganizować tego typu imprezę w tak profesjonalny sposób. Prowadzenie chóru, gdzie śpiewali i młodzi i starsi mężczyźni oznaczać musiało, że kilkadziesiąt osób poza obowiązkami zawodowymi znajdowało czas na spotkania, stałe próby, ćwiczenia głosu i naukę starych szwedzkich pieśni.
Wreszcie nadszedł moment rozpalenia ogniska. Buchnął ogień i nagle jakby cała atmosfera oczekiwania została rozładowana. Staliśmy na skarpie w sporym oddaleniu od ogniska, a mimo to czuliśmy doskonale powiew ciepłego powietrza na policzkach. Gdy się dopalało ruszyliśmy do domu.




Kolejnego dnia pojechaliśmy zwiedzać ratusz sztokholmski. Ale był akurat 1 maja, więc widzieliśmy najprawdziwsze zgromadzenie, jakich w Polsce od dawna już się nie uświadczy.


Ratusz zwiedzaliśmy z angielskojęzyczną przewodniczką, naprawdę niezłą. Ten 100-letni budynek w którym co roku odbywają się bankiety z okazji wręczenia nagrody Nobla położony jest poza starym miastem. Usłyszeliśmy w ciekawy sposób opowiedzianą historię budynku, przeznaczenie każdej ze zwiedzanych sal, sporo anegdotek, np. dlaczego w sali złotej podobizna króla Eryka została pozbawiona głowy. Sklepik w ratuszu jest pełen książek, przewodników, jak i tych dotyczących menu na kolejnych bankietach noblowskich oraz wielu innych pamiątek. Jest to jedno z tych miejsc, które pamięta się długo i które warto odwiedzić.



Dzień, gdy zwiedzaliśmy ratusz sztokholmski był dniem, kiedy zachciało nam się spróbować tradycyjnej kanapki ze śledziem, jakie podobno można kupić wszędzie w Sztokholmie. Najgorzej jednak jest gdy się jej szuka. Wówczas nijak nie można znaleźć. Była już pora obiadowa, a my głodni niemiłosiernie postanowiliśmy przycupnąć gdziekolwiek. Trafiliśmy do restauracji niezwykłej: Stokholms G
ästabud położonej na rogu Skeppar Karls gränd i Österlånggatan. Było dość ciasno i dużo ludzi w środku, co dobrze wróżyło jeśli chodzi o jakość jedzenia. Na początek zamówiliśmy trzy rodzaje marynowanego śledzia z chlebem, serem i jajkiem. Był to strzał w dziesiątkę. Rzadko kiedy można zjeść tak dobrego śledzika i to w stylu szwedzkim. Szwedzkie kulki mięsne z puree i borówką brusznicą - danie typowe dla Sztokholmu, które można zamówić dosłownie wszędzie, było również niezrównane. Tak dobry posiłek nastroił część naszej grupy pozytywnie na dalsze zwiedzanie. A w planach był cmentarz.


Tu mała dygresja dotycząca poszukiwanych chwilę wcześniej kanapek ze śledziem. Po wyjściu z restauracji, najedzeni natknęliśmy się przypadkowo na lokal serwujący, a jakże ... kanapki ze śledziem, chwilę później zaś na budkę serwującą takie kanapki w różnych wariantach. Ironia losu?
Zamówiliśmy kanapkę w tym pierwszym lokalu. Kromka szwedzkiego chleba, na niej puree ziemniaczane, kawałek pieczonego śledzia, krążki czerwonej cebuli i oczywiście borówka brusznica. Pychotka!

Pora opowiedzieć o kolejnym miejscu, do którego dotarliśmy popołudniem.
Cmentarz Skogskyrkogården powstał w latach 1917-1920 na obszarze 102 hektarów i obecnie zawiera około 100 000 grobów. Założony został w terenie leśnym w sposób zakładający integrację miejsc pochówku z otaczającą naturą. Gdy dojechaliśmy do cmentarza, naszym oczom ukazała się piękna otwarta przestrzeń okolona lasem. Cmentarz ten to przede wszystkim wielki park, gdzie nagrobki widzi się niejako przy okazji. Obcowanie ze śmiercią w takiej scenerii pozwala oddać się rozmyślaniom i zadumie w sposób niespotykany na polskich cmentarzach. W roku 1994 cmentarz został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości UNESCO. Czy warto zobaczyć to miejsce? Zdecydowanie tak. Nie przypominam sobie, abym był na tak wielkim obszarowo cmentarzu, który tak mało ma wspólnego z cmentarzem. Poza tym oszczędna stylistyka nagrobków przemawia do mojego gustu.  Oto garść zdjęć z cmentarza.






"Zmartwychwstanie" - rzeźba Johna Lundqvista




nagrobek Grety Garbo


Kolejny, trzeci już dzień w Sztokholmie poświęciliśmy na zwiedzanie pałacu w Drottningholm. Jest on malowniczo położony jest nad jeziorem Melar na wyspie Lovön na przedmieściach Sztokholmu. Tworzenie Drottningholm rozpoczął król Zygmunt III Waza w hołdzie dla żony Katarzyny Jagiellonki. I choć oryginalny pałac spłonął w 1661 roku, odniesień do wspólnej burzliwej historii polsko-szwedzkiej jest w nim więcej, niż wynikałoby to z samej idei budowy założenia. Pałac został odbudowany w roku 1662, a w roku 1777 został przebudowany w stylu klasycystycznym na zlecenie Gustawa III. W Drottningholm na stałe mieszka szwedzka rodzina królewska, jednak znaczna jego część udostępniana jest turystom.



Zwiedzając sale pałacowe oczywiście zwróciłem uwagę na sceny batalistyczne z okresu wojny polsko-szwedzkiej połowy XVII wieku, znanej w naszej historiografii pod nazwą Potopu Szwedzkiego w galerii Karola X Gustawa. Dla Szwedów wojna była wielkim triumfem, co obrazy, które oglądałem  w wyraźny sposób uwidoczniają. Park w stylu angielskim, czy pawilon chiński udostępniany do zwiedzania za dodatkową opłatą zadowolą oczekiwania wszystkich tych, którzy lubują się w zwiedzaniu rezydencji pałacowych. Ja do tych osób nie należę. Skonstatuję tylko, że tak przez białostoczan ceniony pałac Branickich, zwany Wersalem Północy, to tylko drobna namiastka tego, co można zobaczyć w Sztokholmie.



Po południu odpuściliśmy dalsze zwiedzanie. Czekała nas bowiem atrakcja kulinarna. Nie mogliśmy będąc w Szwecji nie spróbować kiszonego śledzia, czyli surströmminga. Jest to tradycyjna szwedzka potrawa ze sfermentowanych śledzi bałtyckich znana przynajmniej od XVI wieku. Przed przyjazdem do Sztokholmu przygotowywaliśmy się do tego, jak przygotować ten szwedzki przysmak. Robert Makłowicz jadł surströmminga w restauracji podanego na kanapce z czerwoną cebulą i stwierdził, że ma intensywny smak, przypominający nieco camembert. Oglądaliśmy również jak przygotowują tę potrawę Szwedzi i wybraliśmy ten właśnie sposób.

Okazało się, że nie jest łatwo kupić surströmminga w maju, jako że jest to potrawa sezonowa, najpopularniejsza w sierpniu. Ale w jednym z dużych marketów w Sztokholmie niedaleko dworca kolejowego udało się. Puszka którą kupiliśmy, zawierała w środku śledzie ofiletowane. Tak więc usuwanie głów, płetw, wnętrzności i kręgosłupa z ośćmi mieliśmy załatwione. Puszkę otworzyliśmy w ustronnym miejscu w parku. Swąd, jaki wydobywa się z puszki podczas otwierania przypomina zwielokrotniony zapach zgniłych jaj. Nie jest jednak aż tak intensywny, aby można go było wyczuć z dalszej odległości. Wylaliśmy śmierdzącą zalewę do przygotowanego dołka i przykryliśmy to miejsce warstwą gleby. W domu mieliśmy już przygotowany cienki chleb tunnbröd przypominający macę, ugotowane ziemniaczki w łupinach (W Szwecji można kupić odmianę ziemniaka podłużną  o niewielkich bulwach w sam raz do tego typu potrawy.), sos śmietanowy i krążki cebuli oraz wódkę Absolut. I choć zapach filetów śledziowych (choć wyglądały bardzo apetycznie i miały różowy kolor) sam w sobie nie był przyjemny. Położone na chlebie, przykryte ziemniaczkami, cebulą i sosem śmietanowym w połączeniu z wódką były całkiem zjadliwe, posiadając nieco mocniejszy, intensywny smak śledzi. Jednak nie miał on nic wspólnego z camembertem moim zdaniem.

Ostatni dzień przed odlotem, w związku z wciąż piękną pogodą, wykorzystaliśmy na spacer po "naszej" dzielnicy Mälarhöjden. Spacerując, zapamiętywaliśmy piękne widoki na jezioro, kupiliśmy czekoladki produkowane lokalnie i lokalnie w małym sklepiku sprzedawane, gdzie pani z obsługi pożegnała się z nami po polsku.



Zaszliśmy również do Mälarhöjden kyrka, pięknie usytuowanego na wzgórzu kościółka protestanckiego.



Kamień węgielny pod jego budowę położono w roku 1928, w czasie gdy osiedle Mälarhöjden dopiero powstawało. Zaprojektowany został przez znanego szwedzkiego architekta Hakona Ahlberga znanego z wielu realizacji w samej Szwecji, ale również budynku kliniki dziecięcej szpitala Rikshospitalet w Oslo, czy szpitala uniwersyteckiego Maracaibo w Wenezueli. Wnętrze jest surowe, z czerwonej cegły, jednak tu i ówdzie czarowały nas piękne akcenty - przedstawienie Matki Boskiej z Dzieciątkiem - nieczęsto spotykane w kościołach protestanckich, piękny witraż nad ołtarzem głównym czy drewniany sufit z przedstawieniem "Tronu, nadziei i miłości" autorstwa szwedzkiego artysty Alfa Munthe z 1929 roku. Gdy wchodziliśmy do kościoła w środku stało wiele wózków dziecięcych. Spotkaliśmy też jedną z matek spieszącą wraz z maluchem na spotkanie w jednej z sal kościoła.






Przyszedł jednak w końcu czas pożegnania ze Sztokholmem. Chwyciliśmy w rękę walizki, zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy w stronę stacji metra. Do zobaczenia Szwecjo, może kolejnym razem.

niedziela, 28 listopada 2021

Proza Tadeusza Wittlina i białostocki ratusz na początku sowieckiej okupacji

 W zamierzchłych i zupełnie innych czasach, bo w roku 2006 zaczął wychodzić miesięcznik Niezależna Gazeta Polska. Sięgałem po niego bardzo chętnie co miesiąc, głównie dla artykułów Piotra Lisiewicza poświęconych polskim pisarzom, tym przedwojennym, ale przede wszystkim związanym z powojenną emigracją. Zaczął od bardzo głośnych nazwisk: Lechoń, Wierzyński, Tuwim, Słonimski, ale później było nie mniej ciekawie, choć o wielu pisarzach, którym poświęcał swe artykuły, po raz pierwszy przeczytałem właśnie u niego. Nie poprzestałem na czytaniu artykułów Lisiewicza. Zacząłem po prozę bohaterów tych artykułów sięgać. I choć Niezależna Gazeta Polska połączona z miesięcznikiem Nowe Państwo przestała przypominać pierwotne pismo, a i artykuły Lisiewicza coraz częściej poświęcone były pośledniejszym postaciom kulturalnego świata, moja pasja czytania dawnych pisarzy polskich wciąż trwa.

W taki właśnie sposób sięgnąłem po prozę Tadeusza Wittlina. "Ostatnia cyganeria" mnie zachwyciła. Tak jak czasami oceniając pyszną potrawę mówimy, że wręcz "rozpływa się w ustach", czy też "palce lizać", tak w przypadku "Ostatniej cyganerii" mógłbym napisać, że czytając tę książkę, można popłynąć na falach wyobraźni, rozsmakować się w doskonałym warsztacie językowym i humorze. Książka ta poświęcona jest środowisku artystów skupionych wokół "Cyrulika warszawskiego",  satyrycznego pisma z którym Wittlin związał się jeszcze w czasie studiów. Mamy więc tu i codzienną harówkę nad pismem, zabiegi nad zdobywaniem zleceń, opis stosunków towarzyskich, świetne anegdoty, jak ta z Józefem Wittlinem, czy z ogłoszeniem zamieszczonym w prasie przez Arkadego Fiedlera. Opisy spotkań w barach przy bigosie, czy golonce i czystej (czasami przy pomarańczówce), dancingi, piękne kobiety, ale też i smutniejsze wydarzenia, jak przedwczesna śmierć świetnie zapowiadającego się pisarza Zbigniewa Uniłowskiego nadają książce kolorytu, smaku, zapachu, pobudzają emocje. Gdy doszedłem do ostatniej strony książki, czułem prawdziwy niedosyt, że to ... już się skończyło.

"Diabeł w raju" z kolei to zbiór krótkich opowiadań syberyjskich, wszak autor w 1940 roku trafił do Workuty. Czyta się to lekko, jest to nietypowy przykład literatury łagrowej, gdyż książka pisana z humorem. Cóż z tego - jest to humor przez łzy, a fale wyobraźni tym razem brzmią złowieszczo i pozbawiają nadziei. Ale książka zawiera bardzo interesujący fragment, który przykuł moją uwagę. Początek książki bowiem to opis tego, w jaki sposób pisarz trafił do Workuty, uciekając z Warszawy przez Białystok do przygranicznej miejscowości Hoduciszki. O Białystok tu chodzi i jego ratusz. Podróż do Białegostoku pisarz odbył w zatłoczonym pociągu:

"Ciemne wagony błyskawicznie wypełniły się tłumem po brzegi. Załadowany wraz z innymi stałem w ścisku i zaduchu przez całą noc, aż o dżdżystym świcie wysiadłem na dużej stacji Białegostoku, gdzie nieprzeliczone mrowie bezpłatnych pasażerów zdążało ku wyjściu, obojętnie mijając kontrolera, który powinien był odbierać od przybyłych bilety. Nikt ich jednak nie posiadał. Urzędnik stał bezczynny w swej budce, bezradnie patrząc na przelewającą się mimo niego ludzką rzekę.

Znalazłem się w mieście, nie wiedząc w którą zwrócić się stronę. Rozejrzałem się wokół, po czym ruszyłem przed siebie szeroką ulicą."

Po długotrwałym poszukiwaniu wolnego kąta na nocleg, narracja dotycząca mego miasta była kontynuowana:

"Postawiłem worek i wyszedłem na ulicę, by wkrótce znaleźć się w śródmieściu. Duży plac, niegdyś reprezentacyjny, wyglądał jak targ w dzień handlowy. Ludzie stali w tłoku i ścisku, hałaśliwie rozmawiając jeden przez drugiego. Poza dwiema przepełnionymi kawiarniami było to w mieście jedyne miejsce spotkań. Tu odnajdywały się rodziny, tu odbywał się czarny rynek walut, sacharyny, wiz do Brazylii, Argentyny i Urugwaju, tu przemytnicy w granatowych, narciarskich czapkach odbierali listy na przeciwną stronę linii granicznej - i tu listy, z przeciwnej przyniesione strony, doręczali adresatom. Gwar i hałas jarmarczny. Ze szczytu wysokiego masztu cztery głośniki na cztery strony miasta skrzeczały dźwiękami wojskowego marsza, tępą igłą zdrapywanego ze zdartej gramofonowej płyty.

W bezbarwnym tłumie raz w raz dostrzegałem znajome twarze adwokatów, sędziów, inżynierów i lekarzy. Wszyscy zabiedzeni, w czapkach, gdyż kapelusze przez sowieckie władze były źle widziane, jako oznaka burżuazji.

- Dzień dobry! - zawołał ktoś wyciągając do mnie rękę. - Jak się panu powodzi?

- Nie najlepiej - odrzekłem smutno. - Nie wiem, gdzie spędzę noc.

- Czy był pan w Związku Literatów?

- Nie. A jest tu taki?

- Oczywiście! I nawet bardzo czynny. Dają tam bezpłatne obiady i zapomogi pieniężne.

- Gdzie mieści się ta instytucja?

- W magistracie jest biuro rejestracji. Trzeba tam pójść i wpisać się na listę. Ach, gdybym ja był na pana miejscu...

Nie słuchałem dłużej. Pożegnałem rozmówcę i pobiegłem w stronę ratusza: okazałego budynku, widocznego z dala. Na frontonie gmachu olbrzymie, nadnaturalnej wielkości portrety Lenina i Stalina wyglądały jak bohomazy aktorów filmowych nad wejściem prowincjonalnego kina."

Wittlin dwukrotnie podkoloryzował rzeczywistość w powyższym tekście. Tylko część placu przed ratuszem od strony wschodniej miała przed wojną charakter reprezentacyjny. Poza tym miejscem był to teren targowy, podobnie, jak w powyższym opisie. Poza tym ratusz był widoczny z dala, ale okazałym budynkiem nie był. Pytanie zasadnicze, czy w ratuszu na początku okupacji sowieckiej jesienią i zimą 1940 roku rzeczywiście znajdował się magistrat? Andrzej Lechowski w swym "Przewodniku historycznym" po Białymstoku pisał: "...w 1940 roku okupujący Białystok Rosjanie, chcąc postawić w centrum pomnik Józefa Stalina, rozebrali ratusz, widząc w nim symbol Rzeczpospolitej Obojga Narodów." Niewiele więcej można dowiedzieć się z książki Wojciecha Śleszyńskiego "Białystok, spacerem przez epoki, przewodnik historyczny", który pisze: "W 1940 roku rozebrany został ratusz i budynek wagi miejskiej. W ten sposób zyskano dużą przestrzeń, na której odbywać się mogły wiece i manifestacje. Główny plac miasta udekorowano plakatami i afiszami." Komitet Miejski zaś według wspomnianego przewodnika czasów okupacji miał mieścić się w nie istniejącym już dziś budynku przy skrzyżowaniu ulic Warszawskiej i Pałacowej: "Idąc dalej ulicą Armii Czerwonej (ob. Warszawską) w stronę ulicy Lenina (ob. Sienkiewicza) dochodzimy do skrzyżowania z ulicą Czkałowa (ob. Pałacowa). Tutaj w miejscu domu handlowego mieścił się przed wojną budynek Zarządu Miejskiego w Białymstoku. Został on we wrześniu 1939 roku przejęty przez sowiecki Zarząd Tymczasowy Miasta Białegostoku, który po formalnym przyłączeniu tych ziem do Związku Sowieckiego, zamienił nazwę na Komitet Miejski (w skrócie Gorkom)."

Czy Wittlin minął się z prawdą pisząc o tym, że w okupowanym Białymstoku w ratuszu przez jakiś czas mieścił się magistrat? Niestety nie ma jak go zapytać. Być może kiedyś dzięki kolejnym kwerendom archiwalnym dowiemy się tego.