środa, 18 lutego 2009

Przypadek parapsychologiczny w genealogii


"Masz po prostu czułki nastawione na odbiór określonych informacji" - tego mniej więcej rodzaju zdanie wypowiedziała Prowincjałka, gdy usłyszała poniższą historię.

***

Czytałem niedawno ciekawą książkę księdza Andrzeja Cz. Klimuszki, pt. "Moje widzenie świata. Parapsychologia w życiu", wydaną przez Oficynę Wydawniczą RYTM w Warszawie w 1992 roku. Ciekawą z kilku względów. Ksiądz Klimuszko urodził się bowiem na Białostocczyźnie, we wsi Nierośno koło Różanegostoku. Był cenionym zielarzem oraz jasnowidzem. W książce opisał swoje doświadczenia parapsychologiczne w bardzo prosty i przystępny sposób. W szczerych słowach starał się przedstawić, jak dochodziło do powstania wizji w jego umyśle, co przeszkadzało w koncentracji, a także jakie czynniki miały pozytywny wpływ na uzyskanie właściwej informacji oraz kiedy zdał sobie sprawę ze swych zdolności parapsychologicznych. Mniejsza jednak z tym.

***

Na stronie 26 natknąłem się na następujący akapit:

"[...]Zaraz po wojnie objąłem samodzielne stanowisko w starym miasteczku Prabuty. Tam się zaczęła ciężka i odpowiedzialna praca, pochłaniająca wiele czasu i energii. Chodziło przede wszystkim o zorganizowanie życia i roztoczenie opieki nad ludźmi przybywającymi zza Buga na nowe tereny w celu osiedlenia się. Nie było czasu ani ochoty na metafizyczne kontemplacje i filozofowanie. Zdarzają się, niestety, w życiu ludzkim paradoksalne sytuacje, które zmuszają nas do czynienia tego, od czego byśmy chcieli uciec.[...]"

Przeczytany fragment zelektryzował mnie. Przypomniałem sobie bowiem, że ciocia Janka mieszkała zaraz po wojnie w miejscowości Gdakowo koło Prabut.

***

- Dobry wieczór, ciociu. Daniel z tej strony. Co słychać, jak tam zdrowie?

- A Daniel! No, nie wszystko w porządku....

[...]

- Ciociu, gdy mieszkała ciocia w Gdakowie, słyszała ciocia o księdzu Klimuszko, jasnowidzu?

- Nie, nie słyszałam. ... A wiesz, tam niedaleko Gdakowa, były Prabuty i tam mieszkał ksiądz jasnowidz.

- No właśnie o tego księdza mi chodzi!

- Ja go znałam. Raz nawet wracałam do Gdakowa torami kolejowymi i go spotkałam. Porozmawialiśmy, on był taki sympatyczny. Zapytałam go o mojego brata Tadka, który zaginął pod koniec wojny i nie przyjechał z nami do Polski. Nie miałam jednak wtedy ze sobą fotografii. Ten ksiądz tak się zamyślił i powiedział, że Tadeusz żyje, że został złapany w jakichś krzakach. Zaraz potem się pożegnaliśmy, bo już było Gdakowo, a ksiądz poszedł dalej do Prabut. To był bardzo porządny ksiądz. On potem uciekał chyba samolotem. Gdy mama odnalazła w latach siedemdziesiątych Tadeusza i przyjechał ze Związku Radzieckiego do Polski do nas w odwiedziny, to okazało się, że rzeczywiście został ukryty przez Ukrainkę tuż przed pogromem polskich wsi. Tam wtedy była bieda i dzieci chodziły po okolicy szukać jedzenia. I jak Tadeusz poszedł to już nie wrócił. Mama też została ostrzeżona przez inną Ukrainkę, że będzie pogrom i opuściła barak, gdzie mieszkaliśmy, udając się do miasta. Tadek potem szukał mamy, ale baraki były spalone i nie wiedział gdzie ma szukać. Udał się na dworzec kolejowy. Tam wzięli go żołnierze radzieccy ze sobą, a w Związku Radzieckim trafił do domu dziecka. Odnalazł się długo potem, gdy już był żonaty po raz drugi, tylko dlatego, że pamiętał, jak się nazywa, a mama szukała go przez PCK.

- A pytała ciocia księdza o swojego ojca?

- Nie, nie pytałam.

***

Rodzice cioci Janki, Stefan i Agata Stępniowie opuścili Pińsk w marcu 1940 roku. Stefan przed wojną był wojskowym, służył w Pińsku właśnie, gdzie poznał moją prababcię. Najprawdopodobniej zostałby wywieziony na Syberię, ale bracia Agaty, którzy pracowali w administracji sowieckiej ostrzegli Agatę przed wywózką, wskazując podobno nawet pociąg, którym mają jechać razem w rejon Sarn, gdzie mieszkała rodzina Stefana. Tak mówi tradycja rodzinna. Jak było naprawdę, trudno dziś dociec. Dość powiedzieć, że Agata i Stefan znaleźli się w lesie koło Tomaszgrodu i zamieszkali w baraku. Małżonkowie byli już wtedy mocno skłóceni. Jeden z synów (Kazimierz) został w Pińsku, pozostałe dzieci mieszkały albo z matką w lesie albo u rodziny ojca w Sarnach lub okolicach. Moja babcia widziała po raz ostatni swego ojca w 1943 roku u ciotki Genowefy na wsi. Po wojnie nikt nie miał z nim kontaktu. Poza Kazimierzem, najstarszym synem, który podobno spotkał go w latach pięćdziesiątych na jednej z dolnośląskich stacji kolejowych. Ojciec powiedział mu, że założył nową rodzinę, a ze starą nie chce utrzymywać kontaktu. Czy tak było, czy to tylko legenda? Dziś już nie ma kogo spytać.

***

- Wiesz co Danielu? Ja już nie wiem, czy to była zjawa, czy ja rzeczywiście widziałam ojca, jeszcze na Wołyniu. Widzę tę scenę jak dziś. Jestem w mieście, dochodzę do rogu kamienicy i nagle przede mną pojawia się postać ojca, który mówi:

- Uważaj za kogo wychodzisz za mąż!